top of page

Ahulpheke - cierpiący                 podwójnie

 

Ahulpheke - cierpiący podwójnie

Ahlupheke – cierpiący podwójnie

(język Zulu)

 

Foto: Endru Atros

Moja fascynacja Afryką wynika pewnie z tego, że jest to jedyny kontynent, który odwiedzam najczęściej co jednak nie znaczy, że jestem tam stałym gościem.

Tak naprawdę to byłem w każdym afrykańskim państwie, które ma jakąkolwiek granicę morską czy możliwość dotarcia do rzeki której kres kończy się w oceanie.

Jedynym krajem w Afryce w którym byłem, a nie chciałem być była Somalia. Ale to całkiem inna historia opisana w jednej z moich książek.

Czasami zadaję sobie pytanie, gdzie bym chciał żyć, gdybym musiał wybrać jakiś afrykański kraj. Nie myślę tutaj o tych państwach afrykańskich znad Morza Śródziemnego, bo tak naprawdę Afryka północna jest całkiem inna niż jej odpowiednik na południu. Większość turystów i podróżników zwiedza Afrykę wędrując po kontynencie w głębi lądu, a ja zwiedzam ją wzdłuż jej brzegów zaglądając do każdego większego portowego miasta. Żaby było jednak sprawiedliwie, to zwiedziłem również wyspy leżące w pobliżu Afryki z Wyspami Kanaryjskimi, Madagaskarem, Seszelami i Mauritiusem na czele.

Z mojego pobytu na Seychelles zostało trochę kasy, którą nie zdążyłem wydać - prawda, że ładne te banknoty...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Właśnie tam na tej rajskiej wyspie na Mauritiusie chciałbym spędzać europejską zimę pod niebieskim niebem patrząc na zachód Wenus. Nad ranem gapiłbym się na gwiazdozbiory o znajomej nazwie Pawia, Żurawia, Koronę Południową i nasz Trójkąt Letni. Ale wszystko to przebija gwiazdozbiór Skorpiona z jego ogonem, który w Polsce nie jest widoczny. Można zdziwić się, kiedy ogląda się niebo inne niż widać nad Polską z innym obliczem księżyca i gwiazdami nad głową. Z tego co wiem, to mało kto będąc na innym kontynencie spogląda do góry starając się zobaczyć to co nie widać na naszym polskim niebie a szkoda, bo nie wie co traci. Turystyka planetarna – oglądanie gwiazd, zorzy polarnej czy innych gwiezdnych atrakcji też istnieje jednak jest mało popularna,

a przecież można łączyć zwiedzanie krajów z oglądaniem nieba. Nawet niewielka podróż poza granicę kraju zmienia nieboskłon do niepoznania i trzeba mieć przewodnika, żeby wiedzieć co w danym momencie oglądamy. Ale od czego jest wujek Google i jego gwiezdne mapy – zawsze możemy tam poszukać odpowiednich informacji na ten temat.

Pomarzyć o spędzaniu wolnego czasu w innym kraju nic nie kosztuje i chociaż pewnie leżałoby to w zasięgu moich możliwość, to na pewno nie pracując już zawodowo nie skorzystam z obcowania z sympatycznymi mieszkańcami tej wyspy.

Kiedy pomyślę o naszym kraju to cieszę się, że mogę uciec z niego na te kilka miesięcy w roku, bo wyjechać na stałe też bym nie mógł. Próbowałem już zamieszkać na ziemi obiecanej, ale jak pies z podkulonym ogonem zawsze wracałem do swoich pieleszy.

Tak było i tym razem. Mieliśmy w swoich ładowniach ładunek i to nie byle jaki, bo mięso i to nawet polskie. Tylko dlaczego Sokołów wysyła polskie mięso do Afryki przez Argentynę tego już pojąć nie potrafiłem. Chociaż może określenie mięso jest trochę na wyrost. Bo żeberka, to same kości ogołocone ze wszystkiego co na nich kiedyś rosło, a głowizna i rożnego rodzaju siódmego gatunku odpady poprodukcyjne nie mogły rości sobie pretensji do nazwy - mięsa. Afryka jednak wszystko przetrawi. Ten rodzaj asortymentu również.

Tak więc Kongo do którego zmierzaliśmy oczekiwało nas z niecierpliwością, a ponieważ nie graniczy z oceanem szykowała się nam podróż rzeką. Rzeka to komary więc my szykowaliśmy się do walki z tymi nosicielami malarii łykając tabletki mające nas przed tą wstrętną chorobą ochronić. Nie wszyscy jednak łykali przeciwmalaryczne białe piguły. Rosjanie nie raczyli się nimi przekładając ponad nie profilaktykę w postaci różnego rodzaju odstraszaczy komarów. Najlepsza w ich ocenie była postać białego lub złotego trunku argentyńskiej odmiany dreszczowców. Wypijesz tego ciut za dużo, to masz takie same dreszcze jak malaryczna odmiana nabyta od ukłucia pewnego gatunku komarowej samicy z rodzaju Anopheles.

Ja tam preferowałem jedno i drugie popijając dla lepszego efektu tabletki brazylijską Cachaça, którą miksowałem z limonką, lodem i szarym brazylijskim cukrem dodając nieco syropu agrestowego co za każdym razem skutkowało tak samo. Ogarniała mnie typowa zimnica i to taka, że malaria wysiada w przedbiegach.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                                                                                                                                                                       Ango - Ango 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nasz statek lawirując po krętej, ale szerokiej rzece Kongo wpłynął wreszcie do jakiejś zapyziałej dziury, która nawet nie udawała, że jest portem. Ango-Ango jak nazywała się ta kolonialna przystań stała w krzakach – dosłownie - i to w taki sposób, że dziób był w Kongo, a rufa w Angoli.

W poprzek od plaży ciągnęło się jakieś pięćdziesiąt metrów niewysokiego murku. Obok strażnica i pilnujący ją strażnik, który co ranka nieprzystojnie oblewał sąsiednie państwo pokazując kto tu rządzi. Ale Angola mogłaby też wystawić swojego strażnika, który mógłby robić to samo, albo nawet częstować ich granice czym twardszym i również obrzydliwym. Widocznie jednak mieli dziurę w budżecie i nie stać ich było na dodatkowych pograniczników.

Ja i tak kilkanaście razy dziennie przekraczałem granicę spacerując po statku. A co miałem robić? Za każdym razem biegać do nich po stempelki w paszporcie. Ciekawy jestem co by zrobili? Chyba nie będą strzelać do mnie za nielegalne przekraczanie granicy – myślałem sobie wchodząc na rufę statku.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

        Granica

  Kongo - Angola

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Aby wyrwać się na miasto, trzeba było szorować piętnaście minut z buta w skwar godny lepszej sprawy. Taksówki nie można było zamawiać pod samą granicę tylko kawałek dalej co dla tutejszych ludzi nie miało znaczenia, bo oni nie jeździli taksówkami.

Pisząc taksówki, to oczywiście duża przesada z mojej strony po prostu osobowe samochody tych co mieli odpowiednie układy

i mogli poruszać się w tym rejonie. Jednak mieliśmy z nimi coś wspólnego. Oni i my musieliśmy się odpowiednio opłacać tym co pilnowali tą niby granicę. Sytuacja na pozór niemożliwa w Europie, a jednak coś takiego istnieje dzisiaj na Ukrainie. I tam i tu można było przechodzić tylko w odpowiednich miejscach. Mur dzielący oba państwa miał długość niewielką, kilkadziesiąt metrów, a reszta to busz i umowna linia na mapie. Ten mur to chyba tylko dla nas, żebyśmy wiedzieli gdzie jesteśmy.

Z moich zapasów wziąłem wszystko co nieprzydatne i schowałem do niewielkiej niepozornej torby.

Ale i tak wszystkie mydło LUX wydałem na granicznym szlabanie – bakszysz u nich, to święta rzecz. Nie dasz nie masz co liczyć na łaskawość. Strasznie nachalni pogranicznicy znajdą sto jeden sposobów, żeby umilić mi życie. Więc dałem im mydełko na ich czarną skórę. Tylko po co im mydło i tak nie widać czy jest brudna, przynajmniej ja nie odróżniałem.

Więc pozbywszy się mydła ruszyłem w górę drogi do następnego punktu granicznego przy którym mogłem złapać okazję.

W przewieszonej przez ramię torbie dźwigałem jeszcze kilka jabłek, dwa słoiki Nuteli i torebkę cukierków. Wiedziałem

z doświadczenia, że spotkam jakieś dzieci z wyciągniętą w moim kierunku ręką. To dla nich nająłem się za białego tragarza.

Niepomny ostrzeżeń moich czarnych statkowych opiekunów ruszyłem na skróty pod górkę zamiast iść trzy razy dłuższą drogą. Kiedy po piętnastu minutach z dychawicznym oddechem i na miękkich nogach wdrapałem się na drogę od razu chciałem się pozbyć bagażu z mojej torby. Nie musiałem nawet się rozglądać, gdyż obok kilkoro małych dzieci takich pięcio - ośmiolatków tłukło młotkami bazaltowe skały rozbijając je na małe kawałki. Zrobiłem im małą przerwę w tych ich przymusowych obowiązkach rozdając im to co miałem w torbie. Dopiero ostry krzyk strażnika i jego zły błysk w oku przekonał mnie, że mam przestać

i zostawić coś i dla niego jak chcę zdrowy i cały wrócić na statek. Idąc dalej na drugim zakręcie spotkałem na swojej czerwonej piaskowej drodze biegnącej do niedalekiego buszu starego murzyna z jeszcze starszym kapeluszem na głowie.

Szedł sobie drogą z dumnie podniesioną głową i lekko zdziwionym wzrokiem spoglądał na białego człowieka któremu pomyliły się kierunki na tym afrykańskim pustkowiu. Odziany w typowo regionalny strój, który z reguły już nie noszą Afrykanie obeznani

z wszędobylską tandetą rodem z Chin. Tutejsze stragany obwieszone były wszelkiego rodzaju „ludowymi” fatałaszkami wśród których niewiele było afrykańskiej produkcji. Czarna brać nie chce swoich wyrobów, bo mogą być zauroczone przez złe duchy,

a kościół katolicki nie pozwala na odczynianie czarów. Wiec kopiują swoje stroje ludowe oglądając w internecie hollywoodzkie szmiry o Afryce.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                                                                                                                                                                 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ale jego strój na pewno był miejscowym reliktem przez innych zapomnianym. Wykonany z miejscowych łodyg, liści i czegoś tam jeszcze. Przez ramię przerzucony miał czerwony materiał skrywający jego postać wprawdzie tylko z jednej strony, ale dość szczelnie, aż po same stopy oprócz starych klapek jakie miał na nogach. Z jakiś tam powodów nie szedł boso do czego są stworzone jego stopy, tylko dreptał wzbijając małe czerwone tumany kurzu stawiając niewielkie kroki. Pewnie miało być elegancko, a to zapewnić mu miały owe zmęczone używaniem przez kilka osób sterane twardymi piętami klapki .

Na głowie nosił dziwaczny wytwór miejscowego kapelusznika.

- Przydałby mi się do mojej kolekcji taki kapelusz - pomyślałem - zaczepiając go.

Mówię do niego starając się zachowywać naturalnie, więc najpierw pozdrowiłem go pytając o zdrowie i gdzie idzie.

Stanął zlustrował mnie i milczał.
- Nie rozumie czy co? - myślę sobie.

Więc puściłem w ruch swoje ręce i gadałem urywanymi słowami miejscowego slangu angielskiego i gulgocząc jak nienormalny - pytam się.

- Sprzedaj mi ten kapelusz?.

Piszę kapelusz, ale tak naprawdę, to było jakieś oryginalne nakrycie głowy. Wprawdzie miało kształt niby kapelusza czy czapki

i to takiej jakie kiedyś nosiła francuska Legia Cudzoziemska. Z tyłu wisiała płachta dosyć sztywnego materiału, a daszek, który udawał rondo kapelusza miał z przodu jakąś podejrzaną dziurkę. Pewnie od kuli myślę sobie, albo od strzały wypuszczonej z łuku.

Stary wódz zaginionego plemienia – za takiego go miałem - o pomarszczonej twarzy i posiwiałych białych włosach, którego kędzierzawe kosmyki wyłaziły mu po bokach, spojrzał na mnie lekko zdziwionym wzrokiem potem uśmiechnął się przyjaźnie, aż cięte blizny na jego twarzy wydłużyły się i ukazując białe zęby odparł.

- Nie chciałbyś go mieć.

- Dlaczego? - pytam się , dodając - zbieram pamiątki.

- To nie jest pamiątka, która chciałbyś trzymać w swoim domu.

( Piszę tak, aby Was nie mączyć oryginalną rozmową, bo tak naprawdę to nasza gadka wymagała wielkiego wysiłku w tym machania rękoma, pokazywania o co mi chodzi i powolnego mówienia tak, aby ten człowiek mnie zrozumiał, a ja pojął dlaczego nie chce mi go sprzedać).

Zdenerwowany jego oporem wyciągnęłam dwadzieścia zielonych.

- Bierz i dawaj ten kapelusz.

Taka forsa to dla niego majątek, a On mocniej wcisnął kapelusz na głowę i burcząc półgłosem jakieś śpiewne wyznanie do głupiego białego faceta, który nic nie rozumie, ruszył szybkim krokiem podpierając się wielkim drągiem, który trzymał w prawej ręce. Ten niby drąg, niby laska poczerniała i wyślizgana od starości i ciągłego głaskania jej jego wielkimi dłońmi miała wycięte na swoim trzonku jakieś rytualne znaki, a jego rękojeść z grubsza przypominała mi małą głowę małpki Cziki. Wytrzeszczone zębiska szczerzyła w moim kierunku i lada chwila oczekiwałem, że z jej pustych czarnych oczodołów wyskoczy afrykański czarny duch

z małpiego gaju.

Stary murzyn oddalając się ode mnie co jakiś czas oglądał się przez ramię i wtedy kładł rękę na kapeluszu jakby bojąc się, że moja chęć posiadania jego własności zdmuchnie mu go z głowy i kapelusz przyfrunie do mnie.

Następnego ranka umówiwszy się z miejscowym naganiaczem lokalnej kultury w postaci obskurnego baru z piwem i zawsze chętnych do igraszek miejscowych dziewczyn czaiłem się na właściciela kapelusza.

Tym razem zaczepiłem go z tłumaczem o imieniu Bbwaddene. Ten poliglota mówiący po rosyjsku, wyjaśnił mi, że języka tego nauczył się od rosyjskich przyjaciół z misji wojskowej - oczywiście tej pokojowej.

Bbwaddene znaczyło wielki, chociaż ja bym go nazwał „szprycha”. Był chudy jakby miał w sobie parę robali robiących za chirurgów estetycznych odsysających ciała co nieco z nadmiaru tłuszczu jakie odkładają się co niektórym tu i ówdzie, a w szczególności przewrażliwionych swoim wyglądem dziewczynom.

Bwade, bo tak skrótem mówiłem do niego zaprosił naszego kapelusznika do Baru.

Trzy dolary – jedno piwko na obskurnym plastikowym stole z kulawym krzesłem według Bwade miało poskutkować chęcią pozbycia się przez starego murzyna swojego kapelusza.

- Po co ci ten stary brudny i przetłuszczony kapelusz – dopytywał się zdenerwowany tym, że jestem gotowy wydać dwadzieścia dolców na niego, zamiast wziąć jedną albo dwie jego „siostry” i zabawić się z nimi. On będzie miał z tego pożytek, parę dolarów

i może nawet jakiś szybki numerek w pobliskich krzakach z mniej atrakcyjną, ale i tańszą miejscową pięknością.

Siostry wdzięcznie ruszając tyłkami szorowały w moją stronę licząc na łatwy, a możne nawet przyjemny zarobek. Co do tego drugiego to nie były pewne, bo z autopsji i opowiadań innych sióstr wiedziały, że białasy nie mogą się równać w tej sztuce z ich krajanami. Może pod względem szarmancji i uczciwości wywołanej lokalnym alkoholem mogły oczekiwać lepszego traktowania,

a nawet bakszyszu ponad ustaloną taksę za swoje niczym nie skrępowane usługi. Zawiedzione moją niechęcią do opróżniania zawartości mojej kieszeni takim samym krokiem wróciły na barowe stołki. Tylko jedna młodziutka niezrażona tym co do niej mówię usadowiła się obok na wolnym krześle i prosi mnie o „udle”.

Jakie „udle”? - o co jej chodzi. Dopiero międzynarodowy ruch ręką pokazał na co ma ochotę. Byłem łaskawy i w szale dobroci zamówiłem jej jakieś miejscową mamałygę. Danie to pałaszowała z wielką namiętnością. Ja jednak przeniosłem się do innego stolika, bo mamałyga śmierdziała ciut za mocno jak na mój gust, a mój wrażliwy nos przyzwyczajony wprawdzie do rybiego smrodu, ale nie do tej afrykańskiej potrawy skutecznie wypłoszył mnie z stamtąd.

Stary człowiek i rzeka Kongo nie zawiodły mnie i o tej samej porze następnego dnia ukazał się właściciel zagadkowego kapelusza.

Bwade zaciągnął go do mojego stolika co nie było trudne, gdy powiedział mu, że ja stawiam piwo.

Teraz rozmowa nabrała charakteru bardziej swojskiego.

Najpierw cola i piwo dla steranego wodza nieistniejącego plemienia. Jego wioska wyginęła pod maczetami jakiegoś innego plemienia, a niedobitki, którym udało się czmychnąć w pobliskie krzaki rozproszyły się po całej Afryce.

- Dobra, wierzę Tobie jak na Ciebie patrzę, ale co to ma do tego kapelusza co nosisz na swojej głowie – pyta się naganiacz.

Wódz opowiada dalej gasząc swoje pragnienie moim piwem, chociaż jego stało obok niego.

Bwade słucha, słucha i milczy, chociaż wódz już skończył przydługą beznamiętną gadkę i zabrał się za colę, którą popijał swoim piwem.

- Nie dostaniesz kapelusza – oznajmia mi stanowczym głosem Bwade.

- Dlaczego? – pytam się z lekka wkurzony stratą czasu i paru dolców. O te dolce, to się mniej martwię niedługo odbiję sobie stratę paroma tuńczykami i będę kwita z narodem afrykańskim.

- Gadaj jak chcesz wydusić ze mnie te buty na które miałeś apetyt - szczuję go epokową transakcją.

- On nosi na głowie córkę z wnuczką.

- Co Ty pierdzielisz? – zatkało mnie kompletnie.

- Kiedy na jego wioskę kilkanaście lat temu napadli wrogowie, to zabili mu córkę, która była w ciąży.

Zamilkł, chociaż jak widziałem gadka starego wodza nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Może też latał wtedy z maczetą więc wie jak to się odbywało - myślę sobie patrząc na jego blizny.

- Straszna tragedia – współczuje mu. Ale co to ma do tego kapelusza? - pytam się.

- Nosi ją i wnuczkę na głowie. To ich skóra i coś tam jeszcze. Nie wiem jak to powiedzieć po rusku – tłumaczy się.

Uwierzyłem dopiero, kiedy wstałem i podszedłem blisko do wodza. Wypreparowana i wysuszona skóra z wystającym pępkiem nosiła ślady ludzkiej skóry, chociaż nadżarł ją ząb czasu.

Siadłem ciężko przy stole i duszkiem wypiłem butelkę piwa ciesząc się, że wódz nie skusił się na dwadzieścia dolarów jakie mu proponowałem.

Zamiast ludzkiej skóry zadowoliłem się kilkoma pamiątkami z pobliskiego stoiska ludowych twórców rzeźbiących na miejscu różnego rodzaju figurki ludzi i zwierząt.

Oczywiście wszystkie rzeźby, to kość słoniowa - zapewniali mnie gorliwie – chociaż obok słonia, to nawet nie leżały, a rzeźbiarz słonia widział w amerykańskim filmie o Tarzanie, bo do ZOO nie mógł iść. Takiej atrakcji w tym miasteczku nie było. Sawanna ze słoniami była za daleko, a miejscowe słonie już dawno temu wytłukli kłusownicy.

Talentu jednak mu nie brakowało. Misternie wyrzeźbione w jakimś kawałku kości, figurki słoni stały rzędem jeden za drugim. Dzisiaj stoją na moim biurku przypominając mi o kapeluszu starego wodza.

Jeszcze długo potem śniły mi się głupie sny o kapeluszu z ludzkiej skóry i za każdym razem musiałem utwierdzać w sobie przeświadczenie, że nie zejdzie mu ten kapelusz z głowy i za sprawą miejscowych zaklinaczy nie trafi do mnie. Najlepsza na odganianie złych myśli jak zawsze okazywała się szklaneczka brazylijskiej Cachaça.

 

Endru Atros

 

 

                                                                                                                                                               

 

 

 

 

 

 

 

                                                                                                                                                                Matadi - miejscowe piwo  1 litr - 3$

 

 

 

 

 

 

                                                                                                                                                                          

 

Kongo -  most w Matadi

bottom of page