top of page

       Wszystkie kobiety                          Szamana

Wszystkie kobiety Szamana

 

Jutro Sylwester i Nowy Rok, a my utknęliśmy trzysta kilometrów od oceanu w głębi nigeryjskiej rzeki. Staliśmy przy drewnianej kei pamiętającej czasy handlarzy niewolników. Wprawdzie od tego czasu nabrzeże przy którym staliśmy zostało trochę rozbudowane, ale trzon jej budowli olbrzymie pale wbite w dno zrobione z bardzo twardego afrykańskiego drewna zdają się drwić z wody i jej niszczycielskiej działalności tylko wyryty na jednym z nich napis - rok 1857 - uświadamiał mi jak bardzo są stare.

Nasz oceaniczny holownik przyholował tutaj wielką płaskodenną barkę załadowaną do granic możliwości holenderskim cementem. Wyruszyliśmy z Rotterdamu w tą egzotyczną podróż nie bardzo wiedząc, gdzie wylądujemy. Port docelowy Lagos w Nigerii, a potem

w górę rzeki, aż do celu – takie mieliśmy wiadomości, kiedy czekaliśmy, aż portowcy skończą załadunek cementu.

- Co to za port? - zadaję sobie pytanie.

Na miejscu okazuje się, że oprócz kilku szałasów krytych palmowymi liśćmi nie ma nic, gdzie można by było uczcić ten nadchodzący Nowy Rok.

Nie to co w Rotterdamie tam nie nudziłem się. Stałym naszym punktem programowym była dzielnica uciech i żydowskie sklepiki, gdzie zaopatrywaliśmy się w towar chodliwy w Nigerii.

Każdego popołudnia wskakiwaliśmy do taksówki i lądowaliśmy na Rotterdamskiej promenadzie pełnej czerwonych latarń i turystów przechadzających się przed wielkimi szklanymi oknami w których widać było dziewczyny.

- Czemu lądujemy zawsze w tej parszywej dzielnicy – pieklił się nasz steward.

- Kochasiu, bo w domku nie dostaniesz tego co tutaj możesz dostać - argumentował nasz Cook. Kiedy już zwiedziliśmy wszystko co nas interesowało w samym mieście i nie zostawało nam nic innego niż darmowy spektakl na promenadzie zakazanych uciech., to wchodziliśmy na małe piwo do jednej z małych burdelowych knajpek. Zawsze można było popatrzeć nasłuchać się i napić piwa w jednej z wielu knajp oferujących coś więcej niż standardowe piwiarnie. Nie chodzi o to, aby zaraz korzystać z tych możliwości, ale o to aby poznać te możliwości. Bo co dla facetów może być bardziej interesującego niż prawie gołe tyłki dziewcząt widniejące za szybą, ale nie tylko dla nich, bo zdziwilibyście się ile kobiet przechadza się tymi uliczkami

Następnego dnia zawitał na statek miejscowy naganiacz. Farbowany holender rodem z Kenii.

- Mam specjalna ofertę dla marynarzy - przechwalał się pokazując nam reklamę jednej z knajp w Rotterdamie.

Ulotka reklamowa ukazywała przyciemnione wnętrze z wystrojem w stylu afrykańskim. W środku lokalu pomiędzy stolikami widać było duże figurki afrykańskich wojowników, szamanów, kobiet z finezyjnymi fryzurami na głowie, a szereg masek wiszących na ścianach z niezbyt wyraźnymi akcesoriami różnych dziwnych przedmiotów sprawiało wrażenie wnętrza jakiegoś małego afrykańskiego muzeum.

- A co tam jest tak oryginalnego czego nie ma w innych knajpach. - dopytywał się nasz ciekawski steward.

- W piątki przychodzi do nas Wielki Szaman, czarownik spełnia wszystkie życzenia – dodał rozglądając się po bokach jakby oczekiwał, że czai się on gdzieś w pobliżu.

- Te o wielkiej wygranej w loterii też – steward nie odpuścił patrząc szyderczo na naganiacza.

- Nie – zaprzeczył - tylko fantazje dotyczące Twojej duszy i przepowiada przyszłość.

- Moje fantazje o afrykańskich kobietach?

- O wszystkich kobietach, ale uważaj bo mroczne zakamarki Twojej duszy mogą zadziwić nawet Ciebie.

- Cennik alkoholowych atrakcji jest do przełknięcia więc może się tam wybierzemy jutro piątek – powiedział Bos rozglądając się na boki w poszukiwaniu chętnych na tą wyprawę.

- Jak będzie Was czterech, to podeślę na statek taxi – gratis. Macie tutaj telefon, zadzwońcie. Wiem, że płyniecie do Nigerii więc warto do nas zawitać. Mamy tam różnych gości i nie myślcie, że to lokal tylko dla Afrykanów - dodał wręczając każdemu z nas kolorową bransoletkę z afrykańskich paciorków.

- Dobra znajdzie się czterech chętnych - zapewnia Bos zaintrygowany tajemniczym wezwaniem afrykańskiego posłańca.

Całą przerwę na kawę dyskutowaliśmy o jego propozycji. W końcu czterech chętnych zdecydowało się odwiedzić lokal o dziwnej nazwie „Szaman”.

W piątek po południu zajechała po nas taksówka. Afrykański kierowca ubrany w tradycyjny strój wysiadł z niej otwierając szeroko drzwi. Kolorowa tunika i bufiaste kolorowe spodnie krzycząc jaskrawymi barwami podkreślały kraj z jakiego pochodził. Krzaczaste włosy udekorowane kolorowymi koralikami luźno spadały na jego ramiona, a hebanowa skóra jego twarzy kontrastowała z białymi zębami szczerzącymi się w zawodowym uśmiechu skierowanym w naszym kierunku.

- Macie bransoletki - spytał się na powitanie.

- Po co mi, ja nie wziąłem – lekko zmartwionym tonem odezwał się AB.

- Jak chcesz mieć kontakt z Twoją duszą to ją weź.

AB skoczył do kajuty, a my wgramolimy się do wnętrza taksówki. Całą drogę przez miasto umilały nam rytmy afrykańskich melodii przerywanymi krótkimi wstawkami bicia w tam - tamy.

- Co mówi te walenie w bębny? – pytam się kierowcy.

- Przygotowują Wasze dusze na spotkanie z Wielkim Szamanem.

- Ja tam wolę spotkanie z jakąś milutka dziewczyną - sceptyczny steward starał się popsuć nam zabawę.

- Jak będzie pragnęła tego Twoja dusza, to spotkasz ją – ściszonym głosem z lekkim drżeniem jakby w obawie, że Wielki Szaman go usłyszy - zapewnia go kierowca.

Centrum miasta minęliśmy już dawno, a teraz jechaliśmy w nieznanym nam kierunku mijając co jakiś czas zwodzony most. Po dziesięciu minutach w dzielnicy kolorowych domów ku naszemu zdziwieniu w dzielnicy bardziej bogatych mieszkańców Rotterdamu zakotwiczyliśmy przed szeroką stalową bramą, którą zdobił wielki szyld wykonany z szerokiej czerwonej deski i wyrytym na niej napisem „Szaman”. Pod spodem u dołu mniejszymi literami – „swoje uprzedzenia zostaw przed bramą”.

- Dobra zostawiamy tutaj wszystkie uprzedzenia i obawy i wchodzimy z czystymi intencjami ciekawi czego pragną nasze dusze – z szerokim uśmiechem zapewnia go Bosman.

Bezszelestnie otwiera się wielka stalowa brama, a ja kątem oka widzę jak umocowana na górze kamiennego muru kamera śledzi nasze kroki, kiedy wkraczamy w alejkę prowadząca do niedaleko usytuowanego wejścia do lokalu. Szeroka alejka z zielonymi krzewami i z wplecionymi w nie kwiatami prowadzi nas w objęcia wielkiej willi. Co kilka kroków po obu bokach alei stoją naturalnej wielkości figury wojowników, kobiet i dziwnych postaci szamanów wykonanych z czarnego afrykańskiego drewna.

Ku mojemu zdziwieniu zauważam jak wieka szara figura szamana, którego głowa ozdobiona jest wielką szkaradną maską błyska w moim kierunku niebieskawym światłem ze swoich pustych oczodołów. Robię dwa kroki do przodu, a potem odwracam się patrząc za siebie w kierunku szamana.

Nie ma go? - figurka znikła. Zniknął też taksówkarz idący za nami.

- Co jest do licha? - pytam się bosmana.

- Widziałeś?

- Co widziałem?

- Tego szamana co minęliśmy.

- Nic tam nie było, przewidziało Ci się.

Poczułem zapach afrykańskiego buszu. Już chciałem zwrócić bosmanowi uwagę na ten dziwny zapach, gdy usłyszeliśmy delikatne bicie w bambusowe tyki. Odgłos tłumiony przez krzaki przedzierał się do nas wabiąc nas w tym kierunku. Nie można było zejść

z ścieżki, której strzegło kilku uzbrojonych w dzidy i tarcze wojowników, tym razem prawdziwych. Potrząsając groźnie tarczą bili końcami drewnianych dzid w ich środek. Twarze pomalowane na czerwono - biały kolor sprawiały wrażenie niezadowolonych

z naszego widoku.

- Co za oprawa – wyrwało się II mechanikowi.

Wielka drewniane wrota wilii powoli otworzyły się i naszym oczom ukazały się dwie czarnoskóre dziewczyny. Ich nagie ramiona obwieszone bransoletkami otworzyły się w geście powitania.

Stanęły z boku wpuszczając nas do środka.

Weszliśmy do lokalu, którego półmrok rozświetlały nieliczne łuczywa wetknięte w okrąg wielkiego koła zwisającego na żerdziach umocowanych do sufitu. W środku tego koła szczerzyła do nas swoje oblicze wielka maska, a z jej dziurawych oczy zwisało kilka węży wijąc się i skręcając swoje czarno żółte łuskowate ciała i sycząc w naszym kierunku otwierały swoje paszcze z jadowitymi zębami.

- Kurcze, gdzie myśmy trafili? - z lekkim niepokojem w głosie odezwał się Cook.

Ale nie było czasu na rozmyślania, gdyż z mroku wyłoniły się cztery dziewczyny w skąpych strojach przysłaniających kusymi kolorowymi spódniczkami upstrzonych różnokolorowymi paciorkami co bardziej pikantne części ich ciała.

Każda z nich wzięła jednego z nas za rękę i poprowadziły do półowalnego podwyższenia służącego tutaj za rodzaj stołu. Swoim wnętrzem skierowanym ku środkowi sali umożliwiał gościom obserwowanie tego co się tam działo.

Posadziły nas na drewnianym zydlu w kształcie czaszki z którego czerepu wydrążono środek tak, aby nasze tyłki mogły się tam swobodnie usadowić.

- Co podać? – te banalne zapytanie przywróciło mi na moment świadomość, iż jest to zwykły lokal chociaż z niezwykłym wystrojem. Pochylona postać młodej dziewczyny z wydatnym biustem podtrzymywanym od spodu czerwoną chustą cierpliwie czekała na naszą odpowiedź.

Bosman człowiek na którym niewiele rzeczy może zrobić wrażenie odparł.

- Szamana proszę.

Spojrzałem na niego zdziwiony.

- Raz czy cztery razy?– usłyszałem jej zapytanie.

- Skąd on to wie u licha – przeleciała przeze mnie myśl.

Rozejrzał się dookoła i odparł.

- Cztery, do tego coś na ząb, ale ma być smaczne i europejskie, a nie jaka mamałyga z Afryki.

- Butelkę Ginu i Cola - dodał jeszcze steward wielbiciel trunkowych mieszanek.

Pozostałe dziewczyny usiadły obok każdego z nas na wyższych stołkach zbitych z czterech prostych żerdzi, gdzie za siedzenie służyła im mata pleciona z jakiegoś sitowia. Siedząca obok mnie dziewczyna w geście powitania objęła mnie za głowę i przytuliła mnie do siebie na chwilę tak, abym poczuł ciepło jej gołego biustu. Ale chyba nie pieszczoty miała na myśli tylko zadanie odurzenia mnie jakimś zapachem ciężkiego piżma, którym wysmarowane były jej piersi. Wziąwszy oddech zakręciło mi się w głowie.

- Narkotyk? - spytałem spoglądając w jej oczy.

Uśmiechnęła się szeroko przyjaznym uśmiechem.

- Nie, to przepustka.

- Do czego?

- Do Szamana.

Szybko znalazł się na naszej półowalnej ladzie alkohol, szklanki i sporo lodu.

Sięgnęłam po butelkę. Delikatny, ale stanowczy ruch ręki mojej towarzyszki zatrzymał moją dłoń w połowie drogi.

- Goście Szamana są obsługiwani przez nas i do nas należy spełnianie ich życzeń.

Bosman słysząc to westchnął ciężko.

- Będzie nas to słono kosztowało – mruknął swoim zwyczajem.

- Jestem rozczarowany i to ma być ta szamańska droga do wyzwolenia pragnień mojej duszy - dodałem patrząc na swoją dłoń, którą cały czas trzymała czarnoskóra piękność.

- Jestem Gabo przedstawiła się – spełniamy rozkazy Wielkiego Szamana.

- Nalewając alkohol, tylko tyle? – zawiedzionym głosem spytał się Cook zwracając się do drugiej czarnoskórej piękności.

- A czego oczekujesz od nas?

- Zabawy, dobrej zabawy – niezrażony odparł gapiąc się na jej biust.

- Lubisz czarne kobiety?

- Lubię kobiety, wszystkie kobiety, które mnie lubią – słyszę jeszcze jego słowa zanim uwagę od tej konwersacji odciągnęło mnie mamrotanie Gabo. Trzymając mnie za rękę drugą dłonią obracała bransoletkę otrzymaną od taksiarza.

- Co robisz?

- Wyzwalam Twoją duszę. Szykuję ją na spotkanie z Wielkim Szamanem.

- Kim jesteście? Co to za miejsce? - zaciekawiony rozejrzałem się po sali z lubością poddając się wyzwalaniu mojej duszy.

- Tutaj wszystkie jesteśmy jego niewolnicami – przyznaje się - a to jego europejska siedziba.

- A ja myślałem, że afrykańska knajpa.

- Jedno i drugie z czegoś trzeba żyć – odparła.

Filozofia Afrykanów miesza się z ich wierzeniami – pomyślałem.

Zerknęłam po bokach. Kilka takich samych stołów otaczało środek pomieszczenia w którym się znaleźliśmy. Siedziało przy nich kilkanaście mieszanych klientów. Sporo białych, ale i czarnoskórzy Afrykanie oblegali dwa z ośmiu półowalnych stołów. Całość tworzyła okrąg otaczając środek lokalu, gdzie na podłodze widniały namalowane bardzo realistycznie drzwi, zwykłe drzwi z dwoma prawdziwymi czarnymi metalowymi skoblami przybitymi do podłogi prawdziwymi gwoździami z dużymi główkami.

Kinkiety oświetlające maski wiszące na bocznych ścianach przygasły, a z oddali rozległ się szybki werbalny odgłos bębenków. Pomieszczenie wypełniło zapach piżma. Zapach w postaci smugi jasnego dymu zaczął wypełniać pomieszczenie ogarniając moje ciało, a wdychanie jego czyni mnie lekko odurzonym.

- Wnika w moją duszę? – zastanawiałem się czując ciepło dłoni Gabo.

Rytm bębenków zmienił swój ton na coś bardziej wyrazistego, przyspieszył i wpadł w jednostajny takt powtarzany raz po razie.

Na środek sali wbiegła w dziwnych podskokach niewielka postać cała zakryta rytualnymi szatami wykonanymi z jakiś zaschniętych liści, skrawków kolorowych szmat opadających na jego wymalowane łydki. W jednym ręku trzymał coś na kształt ogona zwierzęcia zakończonego kępą kosmatych włosów. W drugiej dzidę z błyszczącym na końcu grotem wykonanym z jakiej białej kości. Na głowie wielki pióropusz piór drgający w rytm jego tańca. Całe plecy pokrywała mu skóra lamparta, a twarz zakrywała maska wykonana ze skóry poczerniałej od dymu lub starości.

- Mam nadzieję, że nie jest ludzka – pomyślałem z lekka zdziwiony.

Zaraz za nim krokiem czapli brodzących w wodzie wysoko unosząc kolana tanecznym krokiem wbiegły trzy kobiety w kusych strojach, a właściwie bez strojów bowiem, to co zakrywało ich ciała nie można było nazwać strojem. Kilka podłużnych zielonych liści bananowca uwiązanych do okalającego ich biodra zielonego skręta łodygi i cztery takie same liście zwisające z ich ramion mające zakrywać ich biusty nie spełniały zadania mającego na celu zasłonić ich powabne ciała. Podnosząc wysoko kolana rozchylały swoje dolne okrycie, a obracając się szybko wokół swojej osi wprawiały w ruch górne liście, które niczym łopatki wiatraka lekko furczały odsłaniając piersi. Nad stopami szereg mosiężnych bransolet i kilka takich samych na rękach wprawione w ruch tańcem brzęczały uderzając jedne o drugie dodawały głuchym odgłosom bębenków tajemniczy metaliczny dźwięk.

To było przyjemny widok, ale moja uwaga skupiła się na szamanie i jego ruchach naśladujących czającego się lamparta. Stał na środku sali nad namalowanymi drzwi i odprawiał swoje czary, a właściwie to chrapał, skowyczał jak zraniony zwierz albo wyśpiewywał jakieś pieśni.

Gabo przytuliwszy się ze strachem do mnie szeptała mi do ucha.

- Przywałuje duchy przodków.

- Czyich?

- Zaraz zobaczysz – odparła.

Czy to alkohol a może bliskość młodego kobiecego ciała czy oparów dymu już sam nie wiedziałem co na mnie tak działa sprawiło, że objąłem Gabo i szepnąłem jej do ucha.

- Ciekawy jestem co zobaczę a jeszcze bardziej co przeżyję – mówiąc to do niej patrzę wymownie na jej jasno czekoladową twarz, aby po chwili ześlizgnąć się wzrokiem z jej twarzy na jej biust. Czułem się jakiś wyzwolony z obaw przed zawiązaniem bliższej znajomości z Gabo i nie miałem nic przeciwko temu, że wtuliła się we mnie ze strachu przed Wielkim Szamanem.

Dodawałem sobie animuszu pijąc niemałą dawkę wybornego trunku. Mieszanina ginu, rumu i jakiś lokalnych dodatków sprawiała, że całe moje ciało ogarniało błogie ciepło.

Już miałem sam wtulić twarz w wabiący mnie zapach płynący z jej odsłoniętych piersi, gdy szaman podskoczył jak dźgnięty dzidą lampart i i ruszył w naszym kierunku. Jego głośne zawodzenie przerywane krótkimi niezrozumiałymi okrzykami potęgował głośniejszy niż zwykle odgłos bębenków. Zapach Gabo wzmagał się z każdym jego krokiem. Im był bliżej nas tym więcej odurzającego zapachu wchłaniałem od Gabo. Już się nie przytulała do mnie, a wcisnęła się we mnie jak przestraszona łania obejmując mnie mocno i kładąc głowę na moim ramieniu.

Szaman stanął przede mną podrygując i podskakując w miejscu. Wyciągnął dzidę w moim kierunku krzyknął coś, a Gabo podskoczyła i odsunęła się padając obok mnie na kolana. Jej ciało było nieruchome tylko głowa kręciła się tak jakoś nienaturalnie. Lekki ruch jego dzidy i głowa skręciła w moją stronę. Oczy jej zamglone i nieprzytomne śledziły błyszczący koniec dzidy. Znowu krótki gwałtowny znak w jej kierunku i objąwszy mnie za nogi położyła głowę na moich kolanach.

Następnie w kilku podskokach wrócił w głąb sali potańczył i znowu wrócił do mnie. Tym razem wziął się za mnie.

Śpiewnym tonem coś tam do mnie mówił, a potem niespodziewanie dotknął mnie delikatnie ostrzem dzidy w ramię. Zrobił gwałtowny półobrót i wskazał dzidą namalowane drzwi. Kręcąc ostrzem dzidy podniósł głos zawodząc jakby mu lampart wyrywał wnętrzności.

Ku mojemu zdziwieniu z podłogi zaczęły wysuwać się duże żelazne gwoździe. Wszystkie cztery wbite w namalowane skoble wychodziły z nich pomału, ale stale i kiedy już wydawało się, że zaraz wyskoczą na powierzchnię szaman zatrzymał kręcącą się dzidę i trzymanym w drugim ręku ogonem smagnął klęczącą Gabo, która podniosła głowę i spojrzała na mnie pytającym wzrokiem.

- Co ja robiłam na Twoich kolanach? - spytała.

- Nic, zupełnie nic – głupio zacząłem się tłumaczyć.

Trzy dziewczyny cały czas tańczyły i przekazywały nam przesłanie duchów wybijając rytm gołymi stopami. Tańcząc jakby były

w amoku zaczęły zrywać liście okrywające ich ciała.

Kiedy wszyscy wstrzymali oddech czekając, aż wszystkie liście opadną szaman jednym ruchem dzidy zatrzymał odgłos bębenków

i ruchy dziewcząt.

Powoli podszedł do namalowanych drzwi i trzymanym w drugim ręku kosmatym końcem ogona dzikiej bestii zaczął zamiatać jej powierzchnię. Pod wpływem jego ruchów namalowane drzwi zaczęły pomału unosić się do góry. Zgasły wszystkie światła, a z uchylonej szpary cienkim szerokim wachlarzem wdarła się do wnętrza jasna świetlista poświata. Szybko zaczęła rozprzestrzeniać się po całej sali. I znowu poczułem ciężki zapach piżmu i czegoś jeszcze, czegoś ciężkiego i z lekka drapiącego moje gardło co powoli ogarniało całe moje ciało. Nie potrafiłem określić co to takiego, ale czułem lekką euforię wyostrzającą moje odczucia. Wszystkie moje zmysły zareagowały na obecność Gabo na jej powabne ciało i ciepło jej ręki obejmującą moją dłoń.

Bębny znowu zaczęły rytmicznie wybijać afrykańskie przesłanie, a z otworu w podłodze snop światła strzelił w górę. Odsłonięty sufit ukazywał gwiaździste niebo, a w jego świetle zauważyłem dziwny obraz. Coś na kształt wielkich brył lodu pokrywającego wzburzone morze i po chwili zobaczyłem siebie samego unoszonego wiatrem w tym kierunku.

Wzdrygnąłem się chcąc wybudzić swój umysł, ale zniewolony ciepłą kobiecą dłonią, która przetarła moje powieki ujrzałem znowu jakieś wizjonerskie przesłanie.

Tym razem obraz był bardziej wyrazisty.

Szedłem ścieżką w buszu, a przede mną dwóch czarnych wojowników niosło na drągu jakąś ubitą zwierzynę, a myśliwi odwracając się w moim kierunku mlaskali obleśnie na mój widok.

Poczułem delikatne muśnięcie po twarzy i obraz zmienił się na scenę z kobietą bez twarzy za to o włosach splecionych w dziwne warkocze, którymi oplotła moje ciało w miłosnym uścisku mocno przyciskając moja twarz do swojej czekoladowej skóry. Czując, że brakuje mi tchu próbowałem się wyzwolić z tych objęć. Przez moją zaćmioną świadomość przedarł się dźwięk werbli. Szarpnąłem głową i oprzytomniałem. Rozglądając się na boki ze zdumieniem zobaczyłem twarze kolegów z jakimś dziwnym grymasem na obliczu. Pewnie tak samo wygląda moja – zdążyłem jeszcze pomyśleć nim Gabo przytuliła się do mnie. Tym razem bił od niej cieło kobiecego ciała i delikatny zapach perfum. A więc wszystko wróciło do normy.

- Czy to koniec „wyzwalania mojej duszy”?

- Sam wiesz czy to koniec. Ja nie wiem co widziałeś – odpowiedziała nie wypuszczając mnie z uścisku.

Resztę wieczoru spędziliśmy przyjemnie i na wesoło. Jakoś nikt z nas nie chciał opowiadać co mu się przytrafiło w tym jak podejrzewaliśmy narkotycznym amoku.

Kiedy po trzech tygodniach zacumowaliśmy do nigeryjskiej kei na statek wparowały dziewczyny i różnego rodzaju handlarze. Jedni kupowali inni sprzedawali. Mnie interesowali nigeryjscy rzeźbiarze, którzy na poczekaniu wykonywali różnego rodzaju figurki.

Z podziwem patrzyłem na ich twarde spracowane dłonie potrafiące z kawałka drewna wyczarować cudne twarze afrykańskich kobiet. Drewno w którym rzeźbili te postacie było tak twarde, że nie dało się w nie wbić gwoździa. Tak samo twarda była ich skóra na dłoniach o czym mogłem się przekonać ściskając im dłoń.

Kobiety sprzedawały owoce, bransoletki, orzeszki i same siebie, gdy nie miały już co sprzedać.

Z jedną z nich wysoką piękną Afrykanką, ale na pewno nie Nigeryjką o długich plecionych warkoczach owiniętych w wysoki grzebień na głowie i ozdobionych kolorowymi paciorkami zaprzyjaźniłem się dosyć szybko i na tyle mocno, że zaproponowała mi spędzenie Sylwestrowego wieczoru w swojej wiosce.

W ostatni dzień starego roku po popołudnie wsiedliśmy do łodzi i podążając za jej dłubanką ruszyliśmy w głąb buszu. Nasz łodziowy sternik tak na wszelki wypadek rysował na kartce kartonu kierunki w jakim podążaliśmy. Po godzinie drogi w górę rzeki zauważyłem piaszczysta łachę, a w oddali kilka szałasów i mnóstwo kręcących się dzieci. Dłubanka skierowała się w stronę brzegu, a my za nią.

Młodzież wioskowa pomogła nam wepchnąć naszą łódź na piaszczystą plażę, a na spotkanie z nami wyszedł stary wódz wioski

i zaprosił nas do ogniska. Byliśmy przygotowani na gościnę więc ku radości dzieciaków rozdawaliśmy im prezenty jakie wzięliśmy z naszych prywatnych zapasów. Cukierki, czekoladki i wafelki błyskawicznie znikały w ich brzuchach. Dla młodzieży mieliśmy LUX – mydło z naszych statkowych zapasów. Był to dla nich prawdziwy rarytas i nie dlatego, że byli czarni, ale dlatego, że był to towar dla nich praktycznie niedostępny. Dla dziewcząt i kobiet też znalazło się trochę szmatek, szminek i różnego rodzaju kosmetyków kupionych w Rotterdamie za nędzne grosze.

Dla wioskowych facetów był tylko alkohol, ale jaki, kilka butelek Whisky dwie butelki szampana. Nie można było oczekiwać, że znajdziemy u nich jakieś szkło więc przywieźliśmy ze sobą kieliszki i szklanki po musztardzie. Wszystko to spokojnie czekając na Nowy Rok spoczywało w przenośnej lodówce chłodzonej starą gaśnicą.

Rozpalone ognisko i wesoła regionalna muzyka z przenośnego radia na baterie umilała nam czas. Dziewczyny rywalizowały między sobą, która ma z nami siedzieć licząc na jakiś ekstra prezent. Piękna znajoma miała jeszcze piękniejsze siostry, kuzynki i diabli wiedzą jakie jeszcze krewne, a wszystkie chciały być blisko nas.

Whisky i miejscowy trunek krążył pomiędzy nami. Smażona miejscowa ryba i nasze statkowe zapasy wystarczyły na zapchanie brzuchów, a wesoła atmosfera pozwalała zapomnieć o balach sylwestrowych w rodzinnych domach, salach i lokalach.

Wytrąbiliśmy wszystko co było do wypicia, a potem przespaliśmy się w rozwieszonych hamakach zabranych z naszego statku. Niektórym z nas trudno było je rozwiesić więc uczynne wioskowe dziewczyny chętnie pomagały nam w tej czynności, a ponieważ drzewa rosły w pewnej odległości od wioski nie wszystkie wróciły do siebie na resztę nocy.

Rano uczynni gospodarze zaprosili nas na polowanie. Ale nie te prawdziwe tylko na jedną ze swoich czarnych świń, które czując zbliżające się niebezpieczeństwo rozpierzchły się po okolicy. Ta świnia, to miał być prezent dla nas. Ciągnęli mnie w pobliskie krzaki, gdzie czarny warchlak z kręcącym się ogonem udawał, że go tam nie ma, ale nie mógł się powstrzymać od głośnego chrząkania więc trzech rosłych chłopaków rzuciło się w tym kierunku i po chwili uwiązany za cztery łapy dyndał na wielkim drągu kwicząc przeraźliwie.

Szedłem za nimi w stronę wiejskiej ubojni. Z boku przy ostatniej chacie stał wielki pieniek obryzgany zakrzepniętą krwią i świńską posoką. Wzdrygnąłem się na samą myśl co za chwilę będzie się działo, ale Oni oczekując aprobaty, a może i nawet pomocy w tym świniobiciu spojrzeli na mnie, a ja patrząc na ich uśmiechy przypomniałem sobie spotkanie z Szamanem i jego kobietami.

Dwa lata później...

W Sylwestrowy poranek w zimę stulecia dzwonek do drzwi przerywa mi błogą przyjemność picia porannej kawy. Tej przed śniadaniem, KMŻ szykuje dla mnie specjalną dawkę przyjemności w postaci porannej jajecznicy z cebulką plasterkiem boczku i pomidorkiem. Wie co lubię i wie również, że byłem tego pozbawiony przez kilka miesięcy wstecz.

Wstaję z fotela i leniwym krokiem idę w stronę drzwi.

- Co jest do cholery? Kto może o tak wczesnej porze dobijać się do moich drzwi.

Śnieg już wprawdzie przestał padać, ale mróz trzyma mocno, a wiejący wiatr zdaje się nic sobie nie robić z prognozy pogody jaka nadawali właśnie w telewizji.

Idąc do drzwi słyszę głos pogodynki.

...Wiatry umiarkowane południowo - wschodnie 3 do 4 stopni.

Miła pogodynka wysilając swój intelekt starała się wypaść jak najlepiej przed oczyma kamery podając informacje, które nijak nie zgadzają się z tym co widać za oknem.

Otwieram i zdziwiony patrzę na dwie postacie w polowych marynarskich mundurach.

- Żandarmeria – do mnie? Wojsko zaliczyłem dawno temu, ale do dzisiaj został mi nawyk strachu i nieprzyjemnego uczucia na ich widok.

- Pan Ryszard? - pada pytanie.

Kiwam potakująco głową.

- Porucznik Robert W... i mat. Ksawery G... - przedstawia się oficer.

- Proszę wejść – robię szeroki gest ręką w stronę korytarza.

- Nie, dziękujemy – odpowiada jeden z nich. Nawet nie wiem który.

- Został Pan wytypowany do akcji ratowniczej jaka prowadzi na morzu Polskie Ratownictwo Okrętowe. Ma Pan pięć minut na przygotowanie się do wylotu.

- Jakiego wylotu? – przerywam mu.

- Za dziesięć minut na pobliskim boisku szkolnym wyląduje ratowniczy helikopter Marynarki Wojennej. Zostanie Pan nim przetransportowany na statek niedaleko Rozewia. Trwa tam ewakuacja holenderskiej załogi.

- OK już się pakuję – zdążyłem powiedzieć zanim wrócili do gaziku stojącego obok mojej bramy.

Za dziesięć minut byłem już w helikopterze, a za następne piętnaście dyndałem w siodełku wisząc nad oblodzonym statkiem. I wtedy przypomniałem sobie wizję sprzed dwóch lat. Wizję wywołaną przez afrykańskiego Szamana w jego Rotterdamskiej knajpie.

Sylwestra i Nowy Rok spędziłem na oblodzonym holenderskim chemikaliowcu „Anna Broere” i były to najgroźniejsze chwile mojego życia. I nie tylko mojego, ale całego Trójmiasta. Ale to już inna historia opowiedziana w książce „Rejs przez życie”.

 

Endru Atros

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

bottom of page