top of page

Morscy    piraci

PORWANI - 27-11-2015

polscy marynarze ze statku "Szafir" w rękach nigeryjskich piratów

Afrykanista pisze - to dla nigeryjskich piratów czysty zysk.

 

Najgorzej jak na tematy na których się nie znają piszę różni "eksperci" .  

Prawda jest bardziej złożona, a największą kasę z porwań morskich piratów czerpie ktoś inny. 

Moje wspomienia:

-  28 grudnia 2008 roku

na pokład statku wtargneli nigeryjscy piraci.

Wspomnienia z tamtych chwil opisałem w książce "Rejs przez życie, którego fragment zamieszczam poniżej.

 

                                                                                   Reda Lagosu w Nigerii

                                                                       

 

 

                                                                                   Nadeszła połowa grudnia. Bujaliśmy się już dłuższy czas przy platformie, czas szybko                                                                                        mi mijał. Pracy było sporo, kilka razy kursowaliśmy pomiędzy kilkoma platformami                                                                                             i ze dwa razy byliśmy w porcie odebrać dostawę sprzętu. Za trzecim razem było to                                                                                                 przed samymi świętami, dwudziestego pierwszego grudnia – ta data wryła mi się w                                                                                               pamięć i długo jej nie zapomnę. Miałem wachtę ze Stasiem. „Psią wachtę”, jak ją                                                                                                     tutaj nazywamy: od północy do czwartej rano. Czekaliśmy na wejście do portu. –                                                                                                     Tomorrow – słyszeliśmy każdego ranka. Tym razem wydawało się, że jednak rano                                                                                                   wejdziemy, więc Stary podpłynął na redę portu. Przesuwali termin co trzy godziny,                                                                                                wreszcie wieczorem usłyszał: „jutro o szóstej rano pilot”. Rzuciliśmy kotwicę,                                                                                                         czekając na ranek. Rozejrzałem się. Dookoła były same statki, więc z ciekawości                                                                                                      zacząłem je liczyć. – Nie męcz się, już policzyłem. Jest ich około osiemdziesięciu –                                                                                                    poinformował mnie Bronek. Kapitan zarządził podwójne wachty. Kiedy tylko mógł,                                                                                                trzymał się od lądu z daleka. To ze względu na czarnych bojowników o wolność,                                                                                                      „Delty Nigru”, jak się nazwali. Ciągle słyszało się o napadach i porwaniach. Trzymaliśmy wachtę ze Stasiem na rufie pod nadbudówką, co pół godziny robiąc obchód całego statku. Stasio siedział na ławeczce po prawej burcie, a ja po lewej łowiłem kalmary. Za burtę wystawiłem dużą lampę oświetlającą wodę. Zwabiało to kalmary, które pływały całymi stadkami. Miałem zaczepiony na żyłce metalowy błysk i kręcąc nim szybko kółka, rzucałem go daleko od burty. Było około czwartej nad ranem. – To już niedługo koniec wachty – powiedziałem do Stasia – idę zobaczyć na dziób. Poszedłem sam. Trzymaliśmy podwójne wachty i na mostku był też trzeci oficer. Pewnie drzemał albo coś czytał, bo nic nie zauważył. Wracałem z dziobu na rufę. Byłem już na dolnym pokładzie, gdy przede mną wyrosła czarna postać. – Alarm! Alarm! – krzyczałem, naciskając włącznik radiotelefonu. Gdzie Stasio? – przemknęło mi przez myśl i dlatego nie zastosowałem się do instrukcji, która nakazuje w takich sytuacjach uciekać jak najdalej, wszczynając jednocześnie alarm, ale ja nie miałem za bardzo gdzie uciekać. Staliśmy tak może z pięć sekund, ja wołałem na zmianę: „alarm” i: „Stasiu, gdzie jesteś?”. Wysoki murzyn z nagim torsem stał w bezpiecznej dla mnie odległości i nie ruszał się. Ja też, ale on wiedział, dlaczego się nie rusza, a ja nie. Poczułem uderzenie w głowę i upadłem. Widziałem jak przez mgłę, że jeden z nich sięga ręką po radiotelefon, który jeszcze trzymałem, a drugi obmacuje moje kieszenie. Słyszałem wycie buczków alarmowych. Wstałem, odpychając napastnika ręką. Kątem oka dostrzegłem gwałtowny ruch ręki drugiego osobnika i jakiś błysk. Instynktownie prawą ręką sparowałem cios. Ostrze długiego noża uderzyło mnie w prawą rękę powyżej nadgarstka i wytrącone z linii ciosu, ześliznęło mi się po brzuchu, natrafiając na szeroki marynarski pas, jaki miałem założony do dżinsów. Przecinając go wytraciło impet, ale i tak rozcięło mi spodnie prawie do kolan. Usłyszałem krzyki Stasia. Napastnicy rzucili się do ucieczki, skacząc do wody. Odpłynęli szybką motorówką. Aż usiadłem z wrażenia. Dopiero teraz zrozumiałem, że otarłem się o śmierć. – Ryszard, idi na wierch – powiedział Trzeci, widząc, jak po ręce i brzuchu cieknie mi krew. Spojrzałem na siebie. – Nic mi nie jest – stwierdziłem. Rana na ręce mocno krwawiła, skóra była przecięta dosyć głęboko na długości kilku centymetrów, ale nic nie zostało uszkodzone, ruszałem ręką i palcami. Na brzuchu miałem ślad po ostrzu, dosyć długi, ale powierzchowny. Bolała mnie jednak głowa, to od uderzenia. Wszyscy przybiegli na alarm. Stary w gaciach i na boso, mocno zdenerwowany, obejrzał mnie uważnie. Wydał polecenia: – Zabrać Rysia na mostek i opatrzyć. Poszliśmy, ze zdenerwowanym kapitanem się nie dyskutuje. Trzeci oficer opatrzył mi rękę i złapał za przyrządy, chcąc ją szyć. Potem wyciągnął odpowiednie narzędzia i szukał zastrzyku przeciw tężcowi. Bezwolnie się temu poddawałem. Na mostek wszedł kapitan, już ubrany. Sprawdził radar i wywołał port. Tymczasem ja dopiero na widok trzęsącej się ręki Chiefa poprosiłem: – Panowie, żadnego szycia. – A do Chiefa: – Daj mi w końcu ten zastrzyk, a skórę na ręku ściągniemy klamrami, zabandażujemy i będzie OK. Stary, mimo że nie stał przy nas, wszystko słyszał. – Dobrze, tak też można – potwierdził. Zajęło im to może z pięć minut. Tymczasem kapitan zawiadomił o zajściu władze portowe, agenta i szefostwo firmy w Lagosie. Wysłał również faks do Petronafty w Gdańsku. Zrobił też odpowiedni wpis w dzienniku okrętowym. – Rysiu, idź i się połóż. Odpocznij. Też coś – i tak miałem wolne. Wachta akurat mi się skończyła, było już w pół do piątej nad ranem. – Zawiadomiłem już agenta i jak przypłyniemy do portu, pojedziesz do lekarza.

     – Nie chcę żadnego lekarza. Nic mi nie jest. – Takie dostałem polecenie i ja też uważam, że musi cię obejrzeć lekarz. Nie mogłem się dalej sprzeciwiać. Na śniadaniu wszyscy omawiali zajście. – Dobrze, że się tak skończyło – stwierdził Bronek. Najbardziej dostało się Trzeciemu oficerowi. Stary wziął go na dywanik. Trzeci wrócił do mesy zmartwiony. – Co ja mogłem zrobić? Nie spałem na mostku – wyjaśniał. – Patrzyłem od czasu do czasu w radar. Był ustawiony na alarm, ale i tak nic nie pokazał. Jak mógł pokazać, kiedy sami widzieliście: motorówkę mieli gumową, a takiej nie chwyta radar. – Ale oczy masz chyba lepsze od radaru – dogryzł mu Chief.

     – Chyba że zamknięte – dołożył Stasio. – Dobrze, że Rysio był czujny, inaczej wszyscy mogliśmy skończyć marnie. – Stasiu, a gdzie ty byłeś? – spytałem.

     – Jak poszedłeś na dziób, to ja wszedłem do środka, do toalety. Zamknąłem za sobą drzwi. Dlatego nie weszli do środka statku. Pamiętacie, jak wcześniej pod statek podpływały łodzie? Może wtedy obczaili, jak wejść na pokład. – O ile wiem, nikt nic od nich nie kupił – zapewnił nas Chief. – Cholera tam wie, może któryś z murzynów był wcześniej na pokładzie. Rzeczywiście było tak, że podpływali łodzią, oferując sprzedaż piwa, wódki czy whisky. Były też łodzie, na których siedziały dziewczyny. Machając dłońmi w szczególny sposób, zachęcały marynarzy: może ją któryś weźmie do kajuty. Pieniędzmi nie pogardzą, ale najczęściej chciały się wykąpać pod prysznicem. Woda to skarb. Prawdziwy rarytas, dla nich niedostępny. Gdy któryś łaskawie do nich machał, podpływały pod burtę. Oglądał je, wybierając jedną lub dwie, jak konie na wybiegu i mówił: – Chodź. Nie było obawy, że coś ukradną albo same wyjdą z jego kabiny, żeby nie wiem co się działo. On je wybrał i są jego. Ładują się do kabiny, chętnie coś zjedzą, jak im przyniesiesz, napiją się coli, próbują sprzedać jakieś błyskotki, bransoletki czy wisiorki. Idą pod prysznic. Jeżeli masz ochotę, możesz wejść z nimi. Taka jest cena wody. Co tam robią, to już inna historia.

     – Nie, alkoholu na pewno nikt nie kupował – poddenerwowanym głosem powiedział Stasio. – Wyszedłem z toalety i szedłem na rufę, kiedy usłyszałem twoje krzyki, więc pobiegłem w tamtą stronę. Zza kontenerów wyskoczył murzyn, który śmignął w stronę końca rufy i wskoczył do wody. Wyły już wtedy wszystkie buczki. – Może to i dobrze, że nie szliśmy we dwóch. Mnie widzieli, ale nie wiedzieli, gdzie ty jesteś.

     – Którędy weszli na statek? – spytał mechanik.

     – Jakbym wiedział, to by nie weszli – odciął się Stasio.

     – Spoko. Nic do ciebie nie mam, po prostu głośno myślę. – Najprawdopodobniej wdrapali się na burtę między kontenerami i stamtąd zaatakowali – powiedziałem. Zrobiliśmy obchód całego statku. Nie weszli między kontenerami. Na lewej burcie, poniżej relingów, które do połowy zawalone były rurami, Andrej coś zauważył.

     – Zobaczcie tutaj! – zawołał. Znalazł kotwiczkę zaczepioną o wystającą część wzmocnienia pokładu rufowego. Kotwiczka owinięta była szmatami. No tak. Nie było słychać uderzenia, jak spadła na pokład. Na końcu zaś dyndała przecięta linka z dwoma supłami. – Jasne, byli boso, teraz kojarzę – stwierdził Stasio – jak ten czarny zwiewał, to był boso, dlatego nie było ich słychać. Potrafią po takich supłach wejść bardzo wysoko – dodał.

     – Nie tylko po supłach, po łańcuchu kotwicznym też – potwierdził Siergiej, który był z nami.

Kończąc dyskusję już w mesie, przy kawie, doszliśmy do wniosku, że nie byli to partyzanci z „Delty Nigru”, którzy porywają ludzi dla okupu ani pospolici złodzieje, którzy kradną wszystko, co im wpadnie w ręce. Wszystko wskazywało na to, że była to wyspecjalizowana banda „kesz-złodziei”, jak ich nazywała tutejsza policja. Są to bandyci, którzy kradną pieniądze i jakieś inne wartościowe rzeczy. Najbardziej chcą się jednak dobrać do sejfu kapitana. Wszyscy wiedzieli, że kapitan zawsze ma w sejfie kilka tysięcy dolarów, bo bez tego nie można tutaj nic załatwić. Za wszystko trzeba płacić gotówką. Działają perfidnie i są bardzo niebezpieczni. Najpierw obezwładniają wachtowych na pokładzie. Potem usypiają wachtowego na mostku. Jak im się to uda, to statek praktycznie jest ich. Wchodzą do środka i jeśli przez przypadek nie natrafią na jakiegoś marudera, który podniesie alarm, to chodzą od kabiny do kabiny i wpuszczają gaz usypiający. Kiedy obejdą wszystkie, włamują się do kabiny kapitana, kradną pieniądze i wszystko, co jest wartościowe.

     – Do mnie by nie weszli – odezwał się Andrej.

     – Bzdury gadasz! Jakbyś spał pod narkozą, to weszliby, czym by chcieli, drzwiami lub bulajem. I tak byś się nie obudził – strofował go Stasio.

Zadzwonił do mnie Chief: – Rysiu, o ósmej będzie pilot, zaraz jak zacumujemy i na statek przybędzie agent, to jedziesz z nim do lekarza. Przygotuj się. Ja jednak wychodzę na manewry.

Zacumowaliśmy o dziewiątej. Godzinę później jechałem już z agentem do lekarza. Jak on to powiedział? – Do punktu pierwszej pomocy, tam lekarz zdecyduje co dalej. Czy trzeba do szpitala czy może zrobić jakieś badania. Przed odjazdem Stary zawołał mnie do siebie. – Pewnie po dokumenty – pomyślałem. Okazało się, że nie tylko.

     – Siadaj, Rysiu. Masz tutaj od firmy pięćdziesiąt baksów w pięciodolarówkach. Jak będzie trzeba komuś dać bakszysz, to dawaj. Weź też te trzy kartony fajek dla ochrony na bramie, dla celników i jeden dla lekarza. Idź też do kucharza, wyda ci wodę na drogę. – Och! Jaki hojny – pomyślałem. Było mi trochę głupio, że chłopaki będą zapieprzać, a ja sobie odwalę przejażdżkę. Siedziałem obok agenta w jego klimatyzowanej toyocie i myślałem o Kindze. Jak dziewczyna daje sobie radą z tą całą chałupą? Na dodatek jeszcze psa zostawiłem jej na głowie. To już druga połowa grudnia, niedługo święta. Nie lubiłem świąt, może przez to, że tyle ich spędziłem w samotności, z dala od tego wszystkiego, co mi bliskie i co kocham. Teraz też tak będzie. Wyjechaliśmy z portu. Na bramie była krótka odprawa, ale z samochodu wyszedł tylko agent, zabierając moje dokumenty. Po chwili zobaczyłem głowę strażnika w czapce. Standardowe zapytanie jak się czuję, a potem popatrzył na moją zabandażowaną rękę. – Jeszcze żyję – odpowiedziałem. Zaśmiał się. Podałem mu dwa kartony fajek, więc wrócił do budynku, z którego zaraz potem wyszedł agent. Szlaban poszedł w górę i pojechaliśmy dalej. Po piętnastu minutach jazdy skończyła się asfaltowa droga. Wjechaliśmy na czerwony ubity piasek. Za nami ciągnął się tuman kurzu, zasłaniając widok. Gdzie on do cholery mnie wiezie? Widocznie zauważył moje zdenerwowanie, bo powiedział: – Jedziemy na skróty, będzie szybciej.

     – OK – odpowiedziałem – jedź ostrożnie.

Po półgodzinie zbliżyliśmy się do jakichś zabudowań. Za zakrętem zatrzymali nas ludzie uzbrojeni w karabiny. Byli młodzi, jeden z nich, w brudnej podkoszulce i dżinsach, miał krótko ostrzyżone włosy i groźnie machał bronią. Widziałem, że agentowi nie było do śmiechu.

     – Jesteś rusek z rybaków i nie mówisz po angielsku, a my jedziemy do lekarza – powiedział, zatrzymując samochód. Wysiadł i coś tam gadali. Brudas pomachał w moją stronę karabinem. Po chwili podszedł z groźna miną, podkreślającą, jaki to on ważny. Odezwał się: – Zdrastwuj – to było chyba wszystko, co umiał. Odpowiedziałem mu po rosyjsku: – Zdrastwuj, jaki fajny masz karabin! Co tu robicie? Dalej, już po angielsku, brudas spytał: – Jesteś z rybaków, łowisz ryby? – Yes, yes, fish – i pokazałem rękoma, jakie to duże ryby.

     – Jedziesz do lekarza? – spytał, patrząc na zabandażowaną rękę.

     – Yes, yes. Go, go – odpowiedziałem. Widząc, że mój angielski jest tak samo beznadziejny, jak jego rosyjski, machnął ręką i odszedł, pozwalając nam dalej jechać. Agent wrócił i ruszyliśmy.

     – To jakaś miejscowa partyzantka, taki odłam bojowników „Delty Nigru” – stwierdził. – Ciągle mamy z nimi kłopot. Wcale się nie dziwię.

Gdy przejeżdżaliśmy obok jakichś rurociągów, z ziemi w odległości około dwustu metrów od nas strzeliły w górę dwa potężne słupy ognia, sięgając wysoko w niebo. Ogień był jakiś żółty, porozrywany, prawie bez dymu. Widząc, na co patrzę, agent odezwał się: – To gaz, ciągle się pali. Nigdy nie ma tu nocy. I tak od dwudziestu lat.

     – Straszne – pomyślałem. – Jak oni mogą tutaj żyć? Ziemia tam nie jest już czerwona, tylko jakaś brudna, szara, bez żadnej roślinności ani nawet jakiegoś krzaczka. Pełna degradacja. – Czy ja się do tego przyczyniam? – myślałem. Wjechaliśmy do środka zabudowań. Na pół nagie dzieci machały mi ręką, czepiając się drzwi samochodu, a dziewczyny stały oparte o ściany skleconych z byle czego bud i przyjaźnie się do nas uśmiechały. Stanęliśmy przed jakąś budą, która okazała się miejscowym sklepikiem. Agent zatrzymał się, wysiadł i wszedł do środka. Ja również wysiadłem. Od razu oblepiły mnie dzieci, wyciągając ręce i wołając o bakszysz. Wszedłem do sklepiku. Spojrzałem, co było na ladzie zbitej z desek i na półkach. O dziwo – było dość dużo. Wypatrzyłem słodycze i colę. Powiedziałem do młodej dziewczyny:  – Daj mi całą zgrzewkę coli i karton tych ciastek. Dziewczyna w miejscowym narzeczu zawołała do kogoś. Zza parawanu wyłoniła się kobieta.

     – Co ci dać? – odezwała się starsza, gruba kobieta ubrana w długą kolorową spódnicę i z zawiniętą w turban głową. Powtórzyłem. Warknęła coś do dziewczyny. Ta ostatnia szybko podała mi colę i ciastka.

     – Jak ci na imię? – spytałem dziewczynę. – Asulu – odpowiedziała. – Tak to się chyba pisze? Agent popatrzył na mnie zdziwiony. – Ślicznie imię – powiedziałem jej, chociaż nie miałem zielonego pojęcia, co to znaczy. Później agent wytłumaczył mi, że to w dialekcie Ogoni – tutejszych mieszkańców – oznacza „Poranek”.

     – Ile płacę? W dolarach? – spytałem Asulu. Spojrzała na starą murzynkę. Ta znowu coś warknęła, ale już bardziej przyjaznym tonem.

     – Dwadzieścia dolarów – odpowiedziała mi Asulu. Nie targowałem się. Niech stara myśli, że mogła zażądać więcej. Wyciągnąłem dwadzieścia dolarów i podałem Asulu, chociaż to stara prędzej wyciągnęła rękę. Asulu jednak szybko oddała jej pieniądze. – A to dla ciebie – powiedziałem – za to, że jesteś taka ładna – i dałem jej dziesięć dolarów. Uśmiech rozjaśnił jej twarz. Wziąłem ciastka, colę i na progu rozdałem wszystko dzieciom. – Los był dzisiaj dla mnie łaskawy, niech i ja taki będę – pomyślałem.

     – I tak stara zabierze jej tę forsę – powiedział do mnie agent, gdy weszliśmy do samochodu. Cóż, życie nie rozpieszcza tutejszych dziewczyn. Wreszcie, po około dwudziestu minutach, wjechaliśmy do miasta. Widać było, że agent doskonale zna drogę. Jadąc bocznymi uliczkami, wtoczyliśmy się na plac ogrodzony dużym płotem z siatki. Stanęliśmy pod bramą. – Wszędzie tutaj są bramy – pomyślałem. Stary murzyn, odźwierny tego przybytku, znał widocznie nasz samochód, bo od razu otworzył bramę. Przede mną stał nieduży murowany budynek, obok jakieś ogrodzenie, za którym pasły się dwie kozy, a wałęsające się kury coś wydziobywały z ziemi. Weszliśmy do środka budynku, gdzie na progu przywitała nas młoda dziewczyna. Agent pogadał z nią i powiedział do mnie: – Zostawię cię tutaj, będę za trzy godziny.

     – Czemu tak długo? – spytałem.

     – Lekarz musi tu do ciebie dojechać – i zniknął. Na przychodnię lekarską to mi to nie wyglądało. Ale tutaj nic nie można przyrównywać do tego, co się zna. Wszystko zależy od kasy. Dla biednych są inne, a dla tych bardzo biednych nie ma nic. Inne są też dla bogatych, a ja do nich nie należę – pomyślałem, spoglądając na odrapane ściany. Ale wiem, że tutaj tak to działa. Nie wydaje się pieniędzy na darmo. Wiem również, że gdyby zaszła taka potrzeba, to znajdzie się dla mnie miejsce w najlepszym szpitalu w mieście. Tak mi się przynajmniej wydawało. Lepiej, żeby nie – myślałem, siedząc w wygodnym fotelu.

     – Zjesz obiad? – spytała młoda dziewczyna.

     – A co macie? – Kurczaka i ryż.

     – Nie, dziękuję – odpowiedziałem. Bałem się ameby.

     – Nic ci tutaj nie grozi – zaśmiała się, ale wiedziała, że mówię serio i nie będę jadł. – To zawołam twojego kolegę – i zniknęła za drzwiami.

     – Jakiego kolegę? Nie mam tutaj żadnego kolegi. A może jej kolegę? O co jej chodzi? Po chwili zobaczyłem wychodzącego z drugich drzwi jakiegoś młodego chłopaka.

     – Zdrastwuj – przywitał się. Po chwili zdążyłem się już dowiedzieć, że jest motorzystą na rybackim rosyjskim trawlerze. Zachorował i ma dużą gorączkę. Lekarz na jego statku, nie mogąc sobie z tym poradzić, oddał go w ręce agenta – tego samego, który mnie tutaj przywiózł. – Mój statek już wypłynął na łowisko, a ja jestem tutaj już trzeci dzień. Pewnie wrócę do domu – mówił zmartwiony. Nie wiem, czy i kiedy mój statek znowu tutaj zawita – smęcił. Pogadaliśmy trochę i poszedł na obiad. On nie ma wyboru – musi jeść.

 

 

 

 

 

 

 

 

bottom of page