top of page

    Marynarskie Święta

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Święta w tropiku

foto: Andrzej Kulka

 

Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok w śniegu to powszechny widok dla naszego kraju, chociaż nie zawsze tak jest. W tym roku śniegu zabrakło za to pada deszcz i jest chłodno. Pamiętam jak parę lat temu spędzałem ten szczególny okres czasu też bez śniegu za to słońca było w nadmiarze. Stojąc na redzie Acapulco oczekując na następny ładunek postanowiliśmy przyspieszyć zwiedzanie miasta i wybrać się tam na dwudniową wycieczkę. Miasto, które założone zostało w połowie XVI wieku przez Hermana Corteza wabiło nas swoją nocną iluminacją i pięknymi widokami niedalekich wzgórz. Przez ten długi okres czasu stanowiło główny węzeł transportowy tej części świata i do tej pory jest jednym z najważniejszych portów meksykańskich. Acapulco to też ważny ośrodek komunikacyjny, przecinają się tu bowiem szlaki handlowe biegnące pomiędzy Panamą, San Francisco, Stanami Zjednoczonymi i Kalifornią.

Stojąc statkiem w porcie załoga nie ma za dużo czasu na wyjście do miasta a i tak jest to zawsze okupione kosztem snu i odpoczynku. Nazwa miasta w języku nahuatl oznacza miejsca, gdzie rosły trzciny. Nahuatl jest wciąż żywym językiem Meksyku używanym przez ponad dwa miliony rdzennych meksykanów wywodzących się od starożytnych mieszkańców Azteckiego imperium. Acapulco de Juárez tak nazywała się była kolonia Hiszpańska, która rozgłos zyskała  dzięki filmom jakie amerykanie (miedzy innymi z Elvisem Presleyem) nakręcili tutaj dla swoich wytwórni. Od tego czasu rozpoczął się rozkwit miasta, które szybko stało się wielkim kurortem dla turystów z całego świata. Palmy, tropikalne słońce, fale oceanu i złociste plaże Bahia de Acapulco miały stanąć przed nami otworem.

Najbardziej jednak jarała nas możliwość obejrzenia na żywo skoków śmiałków skaczących z skalistych wzgórz wprost w bijące o jego skalny grzbiet fale oceanu. 

Szliśmy w trzech a naszym przewodnikiem był III oficer z naszego statku. Hiszpan z dziada pradziada, którego przodkowie jak sam twierdził podbijali Meksyk. Trochę mu nie wierzyłem, ale mogło i tak być, bo drzewa genealogiczne rodów hiszpańskich nawet tych podupadłych żyły na kartach kościelnych ksiąg. Bez przedstawicieli kościoła nie mogła się odbyć żadna kolonijna wyprawa.

Jego znajomość hiszpańskiego to nieoceniona wsparcie, bo z angielskim u dumnych meksykanów jest krucho. Załatwiwszy dwa dni wolnego wyruszyliśmy motorówką na brzeg. Ulokowawszy swoje skromne rzeczy w marynarskim pensjonacie w którym uzyskaliśmy dużą zniżkę za dwudniowy pobyt. Zwiedzanie zaczęliśmy od szukania lokalnego wsparcia. Nikt tak nie podnosi walorów poznawczych miejsc, które chcemy zwiedzić jak damskie towarzystwo miejscowych piękności. Pierwszy obiektem do którego weszliśmy był basen niedalekiego super hotelu, gdzie wymieniliśmy nasze zielone dolce na miejscową walutę, bez której nic tutaj nie można kupić. Nasze przewodniczki przebywały tutaj w dniach wolnych od nauki dorabiając sobie w wolnych chwilach jako eksponaty hotelowe do zapełniania swoimi boskimi kształtami czyste i ciepłe wody hotelowego basenu. Płacone miały nie za wymiękanie w wodzie a za namawianie gości do picia, a od każdego zamówionego drinka czy napoju wpadał im konkretny procent. Ciekawa forma pracy, bo ani to kelnerka ani dama do towarzystwa a raczej automat zamówieniowy. Posługiwały się palmtopami a ich zamówienie niesione już na tacy konkretnej kelnerki trafiało bezpośrednio do rąk klienta. Szybko pewnie i bez szachrajstwa zdobywały kasę wraz z przyjemnością moczenia się w wodzie. Niestety za moczenie się w basenie nie dostawały kasy, a co najwyżej zmarszczek na skórze. Z nami też nie poszły za friko, a za konkretną sumę w ramach ich stawek jakie wyciągały z pluskania się w męskim towarzystwie, bo nic tak nie wywołuje suchości w ich gardłach jak skąpe stroje dziewczyn. Bez dodatkowych ukrytych kosztów i seksualnych podtekstów rwały nas w swoje objęcia, bowiem bezpośredniość i ciepły stosunek do ludzi wyssały wraz latynoskim mlekiem swoich praindiańskich matek.

Jedynie, gdy usłyszały, że mamy chęć wynająć samochód z wypożyczalni za 90 dolców na dzień od razu zaproponowały nam swojego prywatnego Nissana, ale obowiązkowo z kierowcą.

- Tutaj trzeba mieszkać, aby bezpiecznie jeździć i trafić tam gdzie się chce – przekonuje mnie Eliana.

Acapulco - Perła Pacyfiku od wieków szczyci sie sławą marynarskiej braci jako portu położonego wprost idealnie, bo w długiej siedmio kilometrowej zatoce zwanej dawniej Bahia Santa Lucia, a obecnie Bahia de Acapulco.
Otoczona górami Sierra Madre del Sur z wdzierającymi się wprost w odmęty zachłannego Pacyfiku cieszy oczy swoja tropikalną roślinnością.

Meksykańska ziemia z jej niezwykłą kulturą indiańskich obyczajów, mają ulubioną tequilą, wspaniałymi plażami, licznymi muzeami staje przed nami otworem. Szkoda tylko, że najbogatszy człowiek świata Carlos Slima Helú (60 mld zielonych papierków) nie jest w kręgu moich znajomych, ale nie można mieć wszystkiego więc ruszyliśmy z dziewczynami na pierwszą wyprawę do Katedralny de Nuestra Senora de Soledad.

Dziewczyny myślały, że chcieliśmy odwiedzić ją jako pierwszy obiekt w tym mieście. Nie wyprowadzałem Marity mojej nowej przyjaciółki z błędu, bo przecież zbliżały się Święta a, że Meksyk jest równie jak nie bardziej chrześcijańskim krajem co Polska, to miała podstawy tak myśleć, tym bardziej, że papieżem był polak. Katedra nawet nie umywała się do tej sławnej Katedry Metropolitalna Catedral Metropolitana de la Ciudad de México) w nowym mieście Meksyk. Stojąca na placu Zócalo (Plaza de la Constitución) albo Catedral Metropolitana de la Asunción de María, która jest największą i najstarszą katedrą w Ameryce i siedzibą arcybiskupa archidiecezji meksykańskiej. Budowana przez okres trzystu lat ma pomieszane style architektoniczne zawierające elementy renesansu, baroku i neoklasycyzmu. Cudo, ale obejrzane tylko na fotkach naszych nowych przyjaciółek.

Tego samego dnia zaliczyliśmy fort obronny San Diego de Fuerte powstały około 1616 roku wybudowany przez kolonizatorów rękami miejscowej ludności, jak również Muzeum Historii Acapulco z jej eksponatami. W starym forcie  zgromadzono eksponaty z całego okresu Historycznego Miasta i okolic a ich najciekawszym eksponatem była makieta starych azteckich piramid. Cóż prawdziwe zabytki z tamtych stron można obejrzeć w Hiszpanii. Że też Meksyk nie upomni się o swoje. Pewnie upomina się z takim samym skutkiem jak Polska upomina się o swoje historyczne eksponaty wywiezione do Rosji.

Ugasiwszy głód w jednym z licznych tutaj barów ruszyliśmy na podbój Parque Papagayo. Ten olbrzymi lunapark z tropikalną roślinnością mieścił się z centrum kurortu La Costera. Duma rozpierała Maritę, kiedy widziała jak zachwycam się wspaniałymi widokami roztaczającymi się ze wzgórza na pobliską zatokę, aby potem z ciekawością dziecka oglądać krokodyle, żółwie i inne atrakcje, których w Polsce nie uświadczysz. Najbardziej jednak podobało mi się Acapulco Magico część Parku Wodnego w którym za małą opłatą można popływać z delfinami.

Tutaj zgubiły sie nasze przyjaciółki, bo nie wszystkim było po drodze z tym zwiedzaniem. Za bardzo nie rozpaczałem za kolegami tym bardziej, że Marita tchnęła w siebie opiekuńcze uczucia i biorąc mnie za rękę cieszyła sie jak dziecko z tego, że jesteśmy sami bez nadzoru jej młodszych koleżanek. Marita starsza dziewczyna nie była studentką tylko młodą zawiedzioną mamusią z dwójką uroczych córeczek, które swojego tatusia oglądały tylko na zdjęciach. Tatuś zniknął gdzieś w tym ogromnym państwie bawiąc się w górnika na jednej z olbrzymich kopalń odkrywkowych jakich w tym kraju nie brakuje. Jemu brakowało uczuć ojcowskich więc nie zaglądał do domu zbyt często co przypominało mi moje własne losy, gdyż i ja nie byłem częstym gościem w swoim własnym domu.

Marita pokazując mi zdjęcia córeczek i z latynoska gościnnością zaprasza mnie do siebie do domu na Święta Bożenarodzeniowe. Pewnie dlatego, że wzruszyła ją moja obecność w katedrze.

- Mieszkam z mamusią i młodszym bratem – oznajmia mi pozbawiając mnie złudzeń co do ewentualnych tête-à-tête. Ale zaproszenie przyjąłem.

- Będziemy stali statkiem w porcie około dwa tygodnie więc może załapię się na plażowego Sylwestra o ile zechcesz spędzić go ze mną - mówię do niej.

- Nie mam cuate (przyjaciela) marinero – wali do mnie z latynoska bezpośrednością. Pójdziemy razem bawić się na plażę.

Późny wieczór jawił się nam gwiaździstą nocą, gdzie dopiero teraz temperatura spadła do 25 stopni.

Grzecznie odwiozła mnie do pensjonatu zostawiając numer telefonu.

- Wpadnij na śniadanie mieszkam dwie ulice od Twojego pensjonatu - mówi na odchodne. Jutro są skoki pojedziemy sami, bo dziewczyny siedzą z Twoimi kolegami w nocnej knajpie, gdzie odbywają się całonocne imprezy przy dźwiękach marimby. Dobrze się bawią więc rano nie będą w stanie z nami jechać.

- OK – nie ma sprawy, a o której mam wpaść, bo wiesz nasze strefy czasowe nie pokrywają się z tymi do których Ty i ja jesteśmy przyzwyczajeni.

- Zadzwonię - mówi muskając na pożegnanie swoją dłonią moje usta. Nie wiem co to znaczy może to taki lokalny zwyczaj. Coś jak żółwik u nas.

Pokój w którym mieszkaliśmy był trzyosobowy wygodny i czysty. Rano łóżka były nadal puste.

Marita dzwoni do pokoju.

- Już wstałam. Możesz przyjechać?

- Mogę.

- Dziewczynki strasznie są ciekawe rodaka naszego papieża.

- Zaraz będę – mówię. Jej angielski nie jest za dobry, a mój hiszpański jest nędzny więc nasza gadka przez telefon jest trudniejsza niż bezpośrednia rozmowa.

Nie doczekawszy się kolegów ruszyłem taksówką na podany przez Maritę adres. Przedtem jednak odwiedziłem centrum handlowe w którym polskim zwyczajem zakupiłem kwiaty. Bardziej dla matki Marity niż jej samej i zabawki dla jej córeczek.

Jestem ciekawy prawdziwej kuchni meksykańskiej, a nie tej jaką serwują nam w pensjonacie. Tutaj typowo amerykańskie żarcie ma świadczyć o światowym obyciu ich właściciela. Kuchnia stanowi jeden z istotniejszych elementów życia Meksykanów. To coś tak ważnego w ich życiu jak kuchnia naszych babć. Jej różnorodność wynika ze starych prekolumbijskich wpływów na ich dzisiejsze postrzeganie posiłków a, że meksykanie tak jak sama Marita, to w większości Metysi spodziewałem sie fasoli mięsa i papryki, kukurydzy i pomidorów.

Nie wyobrażałem sobie, że Marita z rodziną mieszka w jakimś wielopiętrowym bloku i miałem rację. Taksówka zatrzymała sie trochę dalej niż dwie przecznice, ale za to ukazał mi sie widok małej „hacjendy” tj. małego domku z patio, otoczonego białym murkiem, a w bramie ukazała się Marita z dwoma córeczkami.

Podłoga patio wyłożona nieregularnymi płytkami z czarnego marmuru kontrastowała z kwiecistym ubarwieniem ogrodu. Przywitawszy się z córeczkami Marity zaprowadzony zostałem do stołu stojącym w środku tego zestawienia różnorodnych kolorów wśród których rozpaczliwymi błyskami próbowały przebić się złociste promienie słońca tańcząc na zielonych liściach. Ślizgając się na białych i różowych płatkach kwiatów niknęły w gęstwinie kolców kaktusa, którego maczugowate odnogi wypełniały ażurowy sufit.

Stół nakryty, a ja nie widząc żadnej starszej kobiety, która mogłaby być matką Marity nie mając wyboru wręczam jej świeże kwiaty zakupione w kwiaciarni. Kobieta która mi je sprzedała ni w ząb znała angielski i pewnie dała mi miejscowe kwiaty wręczane dziewczynom na El Dia del Amory la Amistad określany tutaj jako dzień miłości i przyjaźni. Pewnie kwiaciarka zrozumiała tylko tą kwestię o przyjaźni. Marita poczerwieniała, nie wiem czy ze wstydu czy zadowolenia, ale ja sobie z tego nic nie robiłem – powiedziałem tylko, że w Polsce jest taki zwyczaj wręczania kwiatów Pani domu.

Starsza pani domu weszła po dłużej chwili niosąc gorące półmiski. Przywitała się tak jakbym był dalekim kuzynem niewdzianym wprawdzie długo, ale przecież krewnym Pani domu.

Pojedliśmy, popiliśmy i przez ten czas dziewczynki przyzwyczaiły sie do mnie, bo ciągnęły mnie w mroczny zakątek patio, gdzie miały swój kąt do zabawy chroniący je przed słońcem.

Wysączywszy obowiązkową lampkę tequili przy okazji zapoznałem się na miejscu z agawą niebieską niezbędną do jej produkcji. Potem ruszyliśmy w miasto.

Marita pewnie, ale jak dla mnie za bardzo szybko jechała samochodem pędząc na wzgórze La Quebrada z którego śmiałkowie zwani clavo – gwóźdź - oddawali swoje niebezpieczne skoki. Przyuczani od dziecka przez swoich ojców do tego zajęcia lecą robiąc wariackie piruety po to by po dłuższym locie wpaść wprost w odmęty Pacyfiku kłębiącego się białą pianą u podnóża skał. Skoczkowie wdrapują się najpierw po skałach klifów na szczyt, a potem z wysokości 40 metrów beztrosko skaczą do wąskiej zatoczki mrożąc krew w żyłach turystów oglądających ich niebezpieczne wyczyny.

Marita pokazała mi jeszcze parę atrakcyjnych miejsc i piękną plażę.

Krocząc po mokrym piasku wzięła mnie za rękę tak jakby chciała ukoić swoją, a może moją samotność.

Wieczór spędziliśmy razem w mieszkaniu jej przyjaciółki, która wydała przyjęcie na naszą cześć

- Zresztą za naszą forsę - docinał mi późniejTrzeci.

Potem taksówką odwiozłem ją do jej gniazdka skąd nad ranem odjechałem na statek.

Do Świąt zostało cztery dni. Weszliśmy do portu i od razu wpadliśmy w wir pracy, a do miasta ruszaliśmy tylko po skończonej wachcie. Dwunastogodzinne zmiany dawały nam niewiele czasu na zwiedzanie więc moje wypady ograniczały się do basenu, gdzie pracowała Marita lub do którejś z jej przyjaciółek, gdy chcieliśmy być sami.

Wreszcie przyszedł dzień Świat. Nie byłem w kościele, odpracowywałem wachtę kolegi po to, aby mieć więcej czasu dla siebie. Szczęśliwie dokerzy też nie pracowali więc mieliśmy więcej czasu dla siebie.

 

12 grudnia

 

widać pierwsze odznaki zbliżających się się Świat. Ten bardzo uroczysty dzień Święto Matki Boskiej z Guadelupe jest obchodzony w sposób niezwykle ważny dla Meksykanów Wtedy to oddają cześć swojej patronce, która w 1531 r. - ukazała się Indianinowi Juanowi Diego na wzgórzu Tepeyac będącym teraz częścią miasta Meksyk.

Mnie w Acapulco 12 grudnia nie było, ale byłem 23 grudnia jednak Marita tego dnia udała się do miasta Meksyk na Noc Rzodkiewek (La Noche de Rabanos) więc odwalałem robotę za dwóch, żeby następnego dnia mieć wolne. Nazwa Noc Rzodkiewek zawdzięcza fikuśnym figurkom wykonanym z rzodkiewek, które tego dnia eksponowane są w centrum miasta i tak to trwa od 1897 roku. Wtedy to władze miasta urządziły pierwszą wystawę tych szalenie zabawnych wytworów meksykańskich wielbicieli tego festynu.

 

24 grudnia

 

w Wigilie Bożego Narodzenia obchodzi się w gronie rodzinnym. Nie należałem do rodziny, ale będąc gościem z kraju papieża stanowiłem nijako atrakcję dla tych wszystkich, którzy brali w niej udział.

Ojca dziewczynek nie było, ja jednak już od samej Marity wiedziałem, że miedzy nimi nie jest tak jak powinno być i tylko ze względu na ich religijność tkwią formalnie w tym związku.

W patio stała choinka udekorowana bombkami, ozdobami i lampkami. Pod choinką umieszcza się już kilka dni wcześniej szopkę, do której jednak dopiero w wigilię wkłada się Jezuska.

Gwiazdy betlejemskie - dekoracyjne rośliny o zielonych i czerwonych liściach tak popularne u nas w kraju w rzeczywistości przywędrowały do nas z Meksyku i tutaj stanowiły główny wystrój świąteczny przyozdabiając patio.

Na stole pojawiła się tradycyjna potrawa - ogromny indyk nadziany lokalnymi przysmakami oraz tradycyjny poncz do picia zrobiony z jabłek, trzciny cukrowej, suszonych śliwek o czym poinformowała mnie Marita i czegoś tam jeszcze, ale rum i tequilę wyczułem sam. Śpiewaliśmy kolędy jak u nas i nie było żadnej różnicy, że ja mruczałem je po polsku. Melodie te same i słowa pewnie też. O północy Marita zabrała mnie na Pasterkę, a z samego rana włożyłem zwyczajem tego domu prezenty pod choinkę i ulotniłem się na statek odwalić moją wachtę.

Marita wiedziała, że za tydzień wypływamy do Europy i chciała jak najwięcej czasu spędzić ze mną.

Szykowała się na Sylwestra obiecując mi dobra zabawę i upojną noc. Nie bardzo rozumiałem co u niej znaczy upojna, ale byłem otwarty na każdą jej propozycje.

 

28 grudnia

 

zrobiła mi niespodziankę oblewając mnie wodą jak tylko przekroczyłem próg bramy jej patio. Ale dla mnie, to cała zabawa była wtedy, gdy mnie suszyła w swoim pokoju i tak naprawdę pewnie jej o to chodziło. Tutaj w tym dniu obchodzi sie "Santos Inocentes", czyli Dzień Niewiniątek, na pamiątkę dzieci, które król Herod kazał zabić chcąc zapobiec spełnieniu sie przepowiedni o nadejściu Jezusa. Obyczaj w Polsce nieznany a szkoda, bo przypomina nasze Prima Aprilis a córeczki Marity robiły mi kawały przyklejając figurki do koszulki.

Sylwestra zacząłem z Maritą na plaży o dziesiątej wieczorem jadąc do niej prosto ze statku. Marita czekała na mnie i taksówką pojechaliśmy do plażowego baru, gdzie jej przyjaciółki moczyły sie w wodzie. Ten dzień to dla nich największy zarobek, wiec zrezygnowały z uczczenia Nowego Roku w tradycyjny sposób. Marita otrzymała ode mnie duży zastrzyk gotówki jako świąteczny prezent wiec poświęciła prace dla przyjemności i to z widocznym zadowoleniem.

- Ten wieczór jest dla Ciebie – mówiła mi w o północy częstując mnie pierwszym z dwunastu winogron symbolizującymi dwanaście miesięcy Nowego Roku. Nie miała jednak złudzeń, że spędzimy je razem.

Każde następne grono, to kolejne życzenie. I chociaż nie wszystkie jej życzenia zrozumiałem, to trunki pomieszane z latynoską muzyką i temperamentem Marity mówiły same za siebie. Tak jak czerwona bielizna Marity mająca zapewnić jej szczęście w miłości, które w ten szczególny wieczór zakładały wszystkie dziewczyny.

Jedynym moim pocieszeniem jest to, że mamy do dzisiaj kontakt, a jej patio jest zawsze dla mnie otwarte.

 

 

                                                                                                                                                          Endru Atros

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

bottom of page