top of page

    Marynarskie Święta

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Marynarskie Święta

foto Endru Atros

    Święta i Nowy Rok dla tych wszystkich ludzi, którzy z dala od swoich bliskich spędzają je w samotności i zadumie to czas refleksji i wspomnień. Tym bardziej kiedy wiesz, że te  najważniejsze dni w roku spędzisz w pracy z dala od tego wszystkiego co cieszy ludzi w tym szczególnym okresie. Czasami jednak los daruje nam odrobinę przyjemności pozwalając je spędzić tak jak większość w swoich domach ze swoimi bliskimi.

Miałem wiele takich dni, kiedy powinienem być w domu a tkwiłem, gdzieś w świecie z dala od tego wszystkiego co nam ludziom morza umyka niedostrzegalnie, nieubłaganie i co najgorsze nieodwracalnie. Tak jest też ze Świętami i Nowym Rokiem.

Były jednak i takie przypadki, że los odwracał to co wydawałoby się stracone obdarzając mnie radością bycia w tych dniach ze swoimi bliskimi. Podarował mi ten czas, ale zostało to okupione bólem, cierpieniem, ryzykiem i brawurą tych co na morzu próbują znaleźć swoje miejsce na ziemi.

Innym razem karze nas zabierając nawet tą namiastkę Świąt jaka moglibyśmy sobie stworzyć sami będąc z dala od kraju, zawieszeni gdzieś pomiędzy morzem a lądem.

Dwa takie skrajne przypadki opowiem Wam z nadzieją, że nie wszyscy potem powiedzą – marynarze to mają dobrze...

 

Część I

Kołobrzeg – statek ratowniczy Sztorm

    ...Nabuzowany jak młode wino siedziałem sam w kabinie i myślałem o swojej dziewczynie pozostawionej w samotnym gniazdku zbudowanym przeze mnie w oczekiwaniu, aż rozkwitnie w nim żądza namiętności.

- Teraz to rozkwitnie w niej poczucie samotności i potrzeba wyładowania nagromadzonych emocji naszego krótkiego związku – czarne myśli zazdrości kłębiły mi się pod mózgownicą. Która dziewczyna zechce siedzieć w Święta i Nowy Rok sama w pustym domu - prześladowała mnie iskierka beznadziei.

- A ja muszę i to na dodatek w odległym mieście i co z tego, że to Perła Bałtyku, kiedy teraz jest zima i nie mam możliwości korzystania z uroków tego miejsca - chłostałem się biczami wyrzutów niespełnianych pragnień. Nawet schlać się nie mogę, najwyżej wypić jedno piwo i to bezalkoholowe z nikłymi procentami. Czy ta namiastka wyzwalania we mnie pozytywnych myśli ma zabić chęć ucieczki z tego miejsca – spekulowałem patrząc na fotografię młodej dziewczyny. Wziąłem ją ze sobą bo nie mogąc wziąć oryginału musiałem zadowolić się jej namiastką opakowaną w małą ramkę.

- Po co to wszystko? - pytałem się sam siebie. Kiedy i tak nie mam szans na trwały związek. Która zechce czekać na faceta leżąc na pustym łóżku z poduszką w ramionach – torturowałem się.

Kiedy już miałem otworzyć butelkę z piwem głośny sygnał alarmu poderwał mnie do działania. Wiedziony latami szkoleń i wiedzą, że każda minuta to realne zwiększenie szansy na pomyślny przebieg akcji ratunkowej szybko ubrałem się w ocieplany skafander ratunkowy. Sprintem ruszyłem na mostek.

- Kuter rybacki wzywa pomocy - usłyszałem głos kapitana. Pochylony nad mapą nanosił na papier trasę jaka mieliśmy przebyć w drodze do dryfującego rybaka.

Sygnał SOS z 27 metrowej jednostki rybackiej z jej siedmioosobową załogą wołającą o ratunek słychać było na całym naszym statku.

Jest źle, bardzo źle sztorm spycha kuter na plażę. Jej załodze nie udaje się uruchomić silnika a silny wiatr i wysoka fala uniemożliwiają podanie liny holowniczej z płynącego obok kutra ich kolegów. Nie opuścili ich w potrzebie i asekuracyjnie płyną tuż przy nich. Tylko niewiele mogą zrobić a właściwie to nic, tylko przyglądać się jak ich niesie w stronę brzegu.

Po szybkich obliczeniach wiemy już, że możemy nie zdążyć.

- Czemu tak długo zwlekali – rzucam w stronę kapitana. Niepotrzebnie się pytam, bo każdy z nas zna odpowiedz.

- To strach, obawa przed konsekwencjami. Komisje, kontrole, badania, przesłuchania, ubezpieczenie i koszty holowania każdego szypra spowalniają w podjęciu decyzji wołania nas na ratunek. Kiedy nie ma zagrożenia życia nie woła się o pomoc bo to wtedy taka pomoc kosztuje. Liczą na to, że się uda. Czasami się udaje, ale nie tym razem, dlatego będzie gorzej i niebezpieczniej niż wtedy, gdyby zawołali nas kilka godzin wcześniej.

Po sześciu minutach silnik naszej Erki zakaszlał i zaterkotał miarowym rytmem. Cumy rzucone i całą naprzód ruszyliśmy w stronę niewidocznych główek wyjścia z kanału portowego. Zawieja i zacinający śnieg ograniczał widoczność do kilkunastu metrów. Nie przeszkadzało nam to jednak w szybkim wyjściu z portu i kierując się wskazaniami radaru zostawiliśmy za sobą czerwony sygnał świetlny bojki. Ostatni na zalewanym słoną wodą falochronie.

- Liny asekuracyjne rozciągnięte, sprzęt ratunkowy przygotowany - mówi zdyszanym głosem bosman wchodząc na mostek. Teraz tylko jak najszybciej naprzód - dodaje podekscytowany.

- Mayday, mayday tu Ust -127 jesteśmy dwa kable od brzegu - słychać wystraszony głos szypra.

- Gdzie jesteście? – pyta się nas.

- Za dwie godziny będziemy przy Was – oznajmia im kapitan. Trzyma się kurczowo pulpitu manewrowego – usiłuje stać na ugiętych nogach. ”Sztorm 2” nasz flagowy statek ratowniczy zaraz za główkami portu zostaje uderzony silnymi podmuchami wiatru i wysoką falą, która przechyla go na prawą burtę. Woda wdziera się na górny pokład podmywając drzwi sterówki. To już nie żarty, ale poważne starcie z rozszalałym Bałtykiem. Kurczowo uczepieni uchwytów sztormowych balansujemy ciałem, aby nie runąć na pokład. Sternik zaklinowany pomiędzy kołem sterowym a specjalnym tylnym oparciem szaleńczo kręci kołem próbując ustawić statek dziobem do fali.

- Trzymaj kurs – woła do niego kapitan.

Nie możemy płynąć dziobem do fali, bo nie jest to wytyczony kurs na rybaka. Musimy być przy nim jak najszybciej

a nie jak najwygodniej. Mamy płynąc prosto do kutra a to jest kierunek, który pozwala wysokim falom rozszalałego

żywiołu uderzać nas prosto w lewą burtę. Płyniemy ciągle przechyleni na prawą burtę tylko czasami znajdując się

pomiędzy jednym a drugim uderzeniem spienionego grzywacza prostujemy się na chwilę, żeby po pół minucie

znowu nabierać prawym pokładem tony wód wdzierających się na burtę naszego statku jej zimne wody wdzierają

się do środka statku.

Po godzinie takiej „jazdy”nogi mam jak z waty. Mięśnie rąk i nóg obolałe od stałego napięcia, a ciało zmęczone od

ciągłego balastowania i czynienia wygibasów przeciwnych do przechyłów jakie robi nasza erka.

Wreszcie widzimy kuter. Leży głęboko przechylony na lewą burtę a fale przelewają się przez niego jak przez jakąś kłodę zagradzająca wściekłym grzywaczom dostęp do brzegu.

 Już dawno zamilkła ich radiostacja, a drugi asekurujący ich kuter skierował się do portu po tym jak ich kolega wyrżnął kilem w dno wylądowawszy jakieś sto metrów od plaży.

Narzuciwszy na siebie specjalną nieprzemakalną kurtkę wyszedłem na zewnątrz naszego statku. Silniki zwolniły obroty a prędkość została zredukowana do prędkości umożliwiającej zachowanie stałej odległości do kutra. Nie mogliśmy bliżej do niego podpłynąć było za płytko dla nas.

Reszta działań ratowniczych spoczywała teraz na załodze pokładowej.

Lustrując lornetką kuter dostrzegliśmy rybaków. Raz dwa ….siedem policzyłem szybko. A więc są wszyscy. Stali na górnej części kabiny sterowniczej przywiązani i przypięci do masztów. Wszyscy nie zmieściliby się na tak małej powierzchni więc trzech z nich weszło na maszt i tam wyczekiwali na ratunek. Potężne fale uderzały w jego burtę rozbryzgując się na miliony wielkich kropel, które niesione wiatrem spadały na nich i ściskane mrozem szybko zamieniały się w cienką ścianę lodu. Raz po razie i niedostrzegalnie dla nich samych ta lodowa otulina z każdą minuta grubiała pokrywając lodowym pancerzem ich ciała.

- Niedobrze – pomyślałem patrząc jak niektórzy z nich nie są przygotowani na tak ekstremalne warunki. Ubrani w gumowe sztormiaki wyglądali jak nieruszające się atrapy. Bali się poruszyć. Stali nieruchomo w obawie, że jak ruszą ręką czy nogą to stracą te niepewne oparcie jakie daje im mocno pochylony dach sterówki i wtedy ruszą po oblodzonej jej powierzchni wprost w objęcia lodowatych wód Bałtyku. Tam nie maja żadnych szans przeżycia minuta, dwie i zamarzną na śmieć. Zresztą niektórzy z nich nie mają nawet założonych kamizelek ratunkowych.

- Dlaczego? – zastanawiam się patrząc na nich.

Rzut okiem na brzeg. Ekipa stacji ratownictwa brzegowego była już na miejscu i właśnie rozkładała sprzęt. Będą próbowali dotrzeć do nich z plaży. Niewielkie mają jednak szanse na taki manewr – oceniłem ich szanse.

Razem z bosmanem i dwoma AB szybko uzgodniliśmy sposób działania według polecenia jaki wydał nam kapitan.

- Płyniemy do nich pontonem i ja zostaję na kutrze – oznajmiam pozostałym. Ty Edward po wysadzeniu mnie na kutrze zabierasz czterech rybaków i kierujesz się do brzegu. Nie próbuj wracać na statek jest zbyt niebezpiecznie.

- Przygotować się – krzyczę do nich. Sprawdzić wszystko jeszcze raz.

Silniki pontonu warczą głośnym jazgotem a przechyły walą pontonem o burtę . Wskakujemy szybko na jego pokład i od razu znajdujemy się kilka metrów od jego statku. Wiatr pcha nas w stronę brzegu. Klęczymy na jego podłodze trzymając się z całych sił plastikowych poręczy dla dłoni. Unoszony falą wspina się do góry ślizgając się po jej szczycie, aby po chwili zjeżdżać z niej jak z lodowej skoczni. Po chwili bryzgi wody unoszonej podrywami szalejącego sztormu zalewają nas od głów do stóp. Jeszcze nie czuję zimna, ale wiem, że to tylko kwestia czasu nie wszystko można ochronić od wody i wiatru. Twarz i dłonie są najbardziej narażone na mróz a przenikający przez kurtkę wiatr dopełni reszty.

Adrenalina zalewa moje ciało wiem, że żyję. Działanie to mój żywioł bez którego jestem niczym – skąd to we mnie tkwi przecież nie chcę zginąć nie chcę stać się martwym bohaterem opiewanym w wierszu jakiegoś poety.

- Dlaczego to robię? - przecież nie dla tych nędznych groszy co mi płacą, ani dla medali których i tak nie dają uważając, że to nasz obowiązek. Ale to nie obowiązek ogłupiałego żołnierza idącego na wojnie na pewną śmierć pcha mnie w objęcia tego żywiołu. Jest w tym pewna sztuczka pewne przekomarzanie się z losem – kto kogo „wydmucha” w tej konkretnej sytuacji. Morze mnie czy ja ten żywioł. Nie ma jednak w moim działaniu żadnego ślepego ruchu tylko zimna kalkulacja dam radę więc działam. Jest ryzyko i jak w każdej takiej akcji jest strach i obawa, ale jest też i radość z sukcesu, że udało się i tym razem pokonać siły natury. Czy i teraz tak będzie? Tego nie wiem nikt nie wie a właściwie to wiedzą Ci którym nie wyszło, tym którzy zginęli, ale o nich pamięta tylko rodzina ja zawsze wymazuję zaginionych w akcji ze swojej pamięci. Samej akcji nigdy nie zapominam. Pamięć pomaga przetrwać strzeże przed krokiem, który może być moim ostatnim. A teraz chcę wrócić przecież czeka na mnie dziewczyna – przynajmniej tak mi się wydaje - więc skaczę w zimną otchłań śnieżycy. Wskakując do pontonu szybko zapinam uprząż szelek w jakie jestem odziany. Nie przypinam się do pontonu z obawy, że jak fiknie orła to nie ugrzęznę w jego wnętrzu.

Ponton tańczy na fali wyjąc wysokimi obrotami obu silników. Jest dobrze wszyscy już na swoich miejscach więc manetka cała naprzód i ślizgając się na grzbiecie białego grzywacza ruszamy w stronę kutra. Oglądam się za siebie widzę skupiona twarz sternika i wielkie spienione morze za nami. Fale gonią nas dopadając naszej rufy podnoszą nasz ponton do góry zalewając wszystko dookoła białym całunem podrywanej przez wiatr wody. Odległość dzieląca nas od kutra przebywamy w kilka minut. Silniki na mały bieg i niesieni tylko falą zbliżamy się do jego rufy. Kuter leży przechylony z odsłoniętym wielkim połciem burty. Tam nie ma jednak możliwości wejścia na niego jest zbyt ślisko zostaje tylko rufa stercząca jak tarcza osłaniająca przed falami tych siedmiu rybaków . Sternik podchodzi ostrożnie a i tak nadciągająca fala wali naszym dziobem w jej stalowe poszycie.

Nagłym ruchem, podrywam całe swoje ciało wskakuję na jego pokład z trudem łapiąc się oblodzonego relingu. Zimna woda zalewa moja niczym nie osłonięta twarz, słone krople szybko zamarzają na powiekach i rzęsach utrudniając patrzenie. W ręku trzymam cienką stalową linkę którą zawiązuje na słupku od relingu. Patrzę na dwóch rybaków stojących najbliżej nas. Kiwam do nich ręką przywołując ich do siebie.

Z obawą, że zmyje ich fala zjeżdżają na sam dół po pochylonym pokładzie. Zatrzymując się na lodowym korpusie z wyglądu przypominającą windę przypinają się do najbliższego relingu. Kiwam ręką na pozostałych dwóch. Po chwili wahania i oni docierają do nas. Teraz ponton niespokojnie lawirujący na cienkiej smyczy około kilkunastu metrów od rufy zbliża się do nas. Wszyscy czterech w otwartej furcie falszburty czekają, aż zbliży się na tyle, aby mogli wskoczyć do środka. Ściągam ponton do siebie i przytrzymuję zaklinowawszy się przedtem pomiędzy jakieś oblodzone konstrukcje i wyprostowawszy sylwetkę wpycham kolejno wszystkich czterech do jego środka. Padają na jego dno jak śledzie, które sami łowią.

Edward podpina linkę i ruszają w stronę brzegu. Tam czeka na nich ratunek, tam jest upragnione zbawienie i koniec ich lodowej męki. Ich tak, ale nie mojej i tych trzech rybaków tkwiących na rufowym maszcie.

Cienka linka jaką rozwija ponton niebezpiecznie wyskakuje z wody . Jeżeli zerwie się to szanse na ratunek spadną praktycznie do zera. Wiemy, że ratowniczy helikopter nie może wystartować jest za duży wiatr. Nasz drugi statek ratowniczy dużo mniejszy od Sztormu jest wprawdzie już w drodze do nas, ale dzieli go jeszcze kilka godzin drogi nim będzie mógł nam pomóc. On ma szanse dotrzeć do samego kutra, tylko czy będzie do kogo. Przy tej pogodzie i szybko zapadającej nocy nikt może nie doczekać się jego przybycia.

Wspinam się do masztu i zakładam specjalną przekładnię umożliwiająca łączność z brzegiem. Tam brzegowa ekipa ratownicza ustawiła już urządzenie umożliwiające ściągniecie nas z kurta na brzeg przy pomocy szelek ratowniczych w które wchodzi pierwszy rybak .

Całość przypomina krzesełkowy wyciąg narciarski z rozciągniętą liną pomiędzy dwoma punktami na którym wisi krzesełko dla narciarza. Ciągnąć górną linkę przesuwasz dolną na którym podpięta jest specjalna uprząż w której tkwi rybak. Maszt kutra jest stabilny i mocny więc wytrzyma naciąg. Tylko czy rybak wytrzyma podróż?

Widać jak parę razy zalewa go fala nim dotarł do miejsca, gdzie chwytają go silne ramiona ratowników jeszcze chwila i jest w karetce pod opieką lekarza. Tak samo przytransportowano pozostałych trzech rybaków.

Wołam na ostatniego, aby zlazł już z tego górnego masztu a on nic. Nie rusza się tylko kreci głową przecząco. Co jest do cholery nie ma czasu robi się już ciemno jeszcze trochę i nic nie będzie widać. Wprawdzie ustawiono na brzegu silne reflektory, ale nie oświetlą mi masztu. Geste białe płatki śniegu to kurtyna nie do przebycia nawet dla ich silnego światła.

Z wielkim trudem wdrapuję się do niego. Muszę wrzeszczeć, aby mnie usłyszał, ale on nawet nie drgnie nie odwróci głowy w moją stronę. Zapinam się do masztu i puszczam rękoma jego oblodzoną część przez chwilę wiszę na szelkach nim nogi trafiły na jakieś podparcie a dłonie złapały się metalowej klamry tkwiącej tuż nad moją głową. Z przerażeniem dostrzegam jego fioletowe dłonie uczepione takiej samej klamry poniżej moich dłoni. Z tą różnicą, że ja mam specjalne gumowane ocieplane rękawice a on gołą skórę.

K... co teraz? On nie może się puścić, przymarzł do klamry. Łapię się jedną ręka a drugą zapinam na nim pas asekuracyjny i przypinam na sztywno do masztu.

Jedną dłonią palec po palcu odłamuję mu wszystkie palce od tej klamry. Wydaje mi się, że słyszę trzask łamanych kości. Patrzy na mnie przerażonym wzrokiem, ale milczy. Czy nie czuje bólu? – myślę. Chyba nie. Dłonie ma tak zmarznięte, że nic już nie czuje. Potem nagłym szarpnięciem zwalam go na sam dół. Wisi pół metra nad dachem sterówki a ja luzując linkę opuszczam go na dach. Teraz jeszcze zapiąć na nim szelki i w drogę na brzeg tam już zajmą się nim.

Kiedy dotarł już na brzeg i szelki znowu przywędrowały do mnie wlazłem w nie ostatkiem sił.

Ja też skończę w szpitalu, zdążyłem pomyśleć zanim straciłem resztę sił. Zabrakło adrenaliny. Mogliby dawać nam jakieś tabletki na wzmocnienie przy takich akcjach – zdążyłem jeszcze pomyśleć.

Obudziłem się w karetce jak jakaś miła pani doktor nakładała mi maskę tlenową.

Szpital, badania i rano do domu.

Na statek dotarła zapasowa załoga, a wszyscy z pontonu co brali udział w akcji dostali dni wolne.

- Jestem! - wrzeszczę już od furtki w stronę otwartych drzwi w których widzę płaczącą dziewczynę.

- Ty wariacie - słyszę tylko nim padła w moje objęcia.

Święta i Nowy Rok udany, nie licząc tego, że nie mogłem tańczyć, bowiem moje poobijane i obolałe ciało buntowało się przed takimi ruchami, ale uszy z przyjemnością chłonęły inne dźwięki niż wycie wiatru i krzyki przerażonych rybaków.

 

Część II

Reda Lagosu - Nigeria

 

To już 60 dzień jak tkwimy na kotwicy w tej zapyziałej części Afryki. Nie dosyć, że stale musimy uważać na buszujących tutaj piratów z jakiś bojówek islamskich to jeszcze na dodatek ciągłe obserwowanie drewnianych łodzi rożnych bandziorów udających handlarzy wprawia nas w dodatkowy stres. A tego i tak nam nie brakuje. Mieliśmy być już dawno w Europie a z stamtąd tylko żabi skok do kraju. Nasze nadzieje na spędzenie Świąt i Nowego Roku w domu rozwiały się jak nasze żarcie. Z prowiantem przygotowaliśmy się na miesiąc, półtora. Zaczęliśmy oszczędzać dopiero wtedy, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że coś jest nie tak z naszym wejściem do portu. Ale jeść się chce pić też a tu żadnego hipermarketu nie ma. Teoretycznie niby można zamówić prowiant na redę. Ale w Afryce a dokładnie tutaj w Lagosie coś załatwić to istna gehenna.

- Bakszysz dasz, będziemy gadać – słychać w eterze.

Dobra, jeden bakszysz – można dać, ale rozwinięta korupcja i różnego rodzaju wyłudzacze nie swojej kasy wyciągają swoje brudne łapska z każdej strony.

Najpierw ci od służb granicznych, potem od sanitarnych, weterynaryjnych, celników, władz portowych, rożnego rodzaju „zezwalaczy” na to na siamto, że trudno się połapać w tych ich żądaniach.

Żeby tylko to, ale im się nigdy i nigdzie nie spieszy więc zapowiedzieli, że owszem prowiant będzie, ale dopiero za pięć, dziesięć dni.

- Pewnie dopiero jak wyhodują te kurczaki – śmiał się Cook. Ale mylił się kurczaków nigdy nie dowieźli

- Co teraz? - pojutrze wigilia a ja mam tylko mąkę, ryż i ryby – Cook siedział na polerze i biadolił mechanikowi w rękaw.

Mechanik to polak więc truł mu tyłek, że ma nam zrobić wigilię. Jest nas pięciu na statku reszta to Rosjanie i Ukraińcy. Oni obchodzą swoje święta dwa tygodnie później.

- Jak nie chcesz to sami sobie zrobimy – dodał zły.

- A róbcie sobie, tylko z czego i co?

Więc poszliśmy na przeszpiegi do prowiantówki. Poszperaliśmy, poszukaliśmy i znaleźliśmy jakiś stary barszcz w proszku, jajka, zamrożoną paczkę parówek, która spadła pomiędzy ryby

i dwa słoiki kiszonej kapusty.

- Będzie wigilia - oznajmił nam triumfalnie mechanik na porannej kawie.

Tylko kto zrobi pierogi? Pytanie retoryczne bo pierogi umie zrobić każdy kucharz, a nasz Cook to prawdziwy spec od pierogów.

No i zrobił je, ale nadziane były mieloną rybą z kapustą. Innego mięsa nie było.

Barszcz, pierogi, ryby w occie, parówka i jajka na twardo to całe nasze świąteczne menu. I to nie tylko na wigilię, ale na Święta i Nowy Rok.

Cisza i smutek zdominowały te upalne i wilgotne dni. Nowy Rok przywitaliśmy kompotem z suszonych śliwek i moreli. Procentów nie było, bo cukru też zabrakło.

W końcu przypłynęła motorówka a właściwie to brudna stara krypa i dzika świnia ubita tego samego dnia bo z jej resztek kapała jeszcze krew.

Cook lata po pokładzie rwąc resztki włosów ze swojej łepetyny.

- Wywalić mi to zaraz za burtę – wrzeszczy do marynarzy.

Rzeczywiście ciekawie to nie wygląda. Stara plastikowa miska przykryta jakimś papierem a nad nią rój much mających ucztę z tej chabaniny. Obok kosze czegoś co wygląda na warzywa i owoce a w istocie to jakieś ochłapy z resztek wyrzuconych przez jakiś większy sklep.

- Bladź – wrzeszczy Cook patrząc na fakturę. Za tą cenę to miałbym najlepszej klasy argentyńską wołowinę i jeszcze mi by zostało na całego świniaka.

- Oddać im to niech spierdalają z takim żarciem – krzyczy coraz głośniej.

Zobaczywszy jednak zgłodniałe oczy swoich kolegów milknie z obawy, że zaraz sam wyląduje za burtą.

- Co! - jajko po 3 dolary za sztukę – porąbało ich mruczy pod nosem i zrezygnowany udaje się do kuchni.

Nie ma tego dużo, ot na tydzień, dwa a przecież do Las Palmas najbliższego europejskiego portu jest z dziesięć dni. Stary machnął ręką i wywiało go na mostek.

Dobrze, że wodę do picia w pięciolitrowych baniakach przywieźli, jakąś francuską a nie zlewki z najbliższego strumyka. Przynajmniej będzie co pić.

 Jedenastego stycznia weszliśmy do portu i tam już za mniejsze pieniądze, ale prywatnie i pokątnie, aby nigeryjskie władze nie widziały kupiliśmy sobie w dosyć przyzwoitym francuskim hipermarkecie wszystko co potrzeba było, żeby przeżyć dwa tygodnie zanim zawiniemy do Las Palmas.

 

Endru Atros

 

 

bottom of page